Изменить стиль страницы

– Co pani tutaj robi, do cholery? Automatycznie odezwał się po angielsku, wcale nie oczekując, że go zrozumie. Po wydarzeniach ostatniego wieczora nie miał nawet pewności, czy ta kobieta stała tam naprawdę.

– I kim właściwie pani jest?

Spojrzała na niego. Stara strzelba w jej dłoniach w zasadzie nie była wycelowana w niego, ale wystarczyłby drobny ruch ręki, żeby tak się właśnie stało.

– Pan wkroczył tu bezprawnie. – Jej angielszczyzna, mimo mocnego francuskiego akcentu, była dobra. – To nie jest opuszczona własność. Znajduje się pan na terenie prywatnym.

– Wiem. Ja…

Ta kobieta zapewne pilnuje domu, wytłumaczył sobie w duchu Jay. Być może płaci się jej za to, by nie dopuszczała do dalszej dewastacji budynku. To by wyjaśniało owe tajemnicze dźwięki, leżące tu świece, śpiwór i zapach świeżej farby. Cała reszta – jak na przykład nieoczekiwane pojawienie Joego – była jedynie wytworem jego wyobraźni. Gdy to sobie uświadomił, uśmiechnął się do kobiety z uczuciem ulgi.

– Przepraszam, że podniosłem na panią głos. Nie zorientowałem się w sytuacji. Nazywam się Jay Mackintosh. Być może agencja coś wspomniała na mój temat.

Patrzyła na niego nic nierozumiejącym wzrokiem. Ale już po chwili rzuciła okiem ponad jego ramię na maszynę do pisania, butelki, brezentową torbę.

– Agencja?

– Tak. To właśnie ja kupiłem ten dom. Przez telefon. Przedwczoraj. – Parsknął krótkim, nerwowym śmiechem. – Zadziałałem pod wpływem impulsu. Po raz pierwszy w swoim życiu. Nie mogłem się doczekać zakończenia wszelkich papierkowych formalności. Chciałem natychmiast obejrzeć swój dom. – Zaśmiał się znowu, ale w jej oczach nie ujrzał ani cienia wesołości.

– Twierdzi pan, że pan kupił ten dom? Skinął głową.

– Bardzo chciałem jak najszybciej go zobaczyć. Ale nie udało mi się zdobyć kluczy. Przez przypadek utknąłem tu samotnie. A do tego zraniłem się w nogę…

– To niemożliwe – oznajmiła bezbarwnym tonem. – Powiedziano by mi, gdyby pojawił się inny kupiec.

– Przypuszczam, że nikt się nie spodziewał, że przyjadę tak szybko. Proszę posłuchać, to doprawdy bardzo proste. Przepraszam, że panią wystraszyłem. Nawet nie wie pani, jak się cieszę, że dogląda pani budynku.

Spojrzała na niego dziwnym wzrokiem, ale nie powiedziała słowa.

– Widzę, że postanowiono nieco odnowić to miejsce. Spostrzegłem puszki z farbą. Czy to pani się tym zajmowała?

Pokiwała twierdząco głową z pustym wyrazem oczu. Za jej plecami nocne niebo zdawało się zasnute mgłą, pełne skłębionych chmur. Jay w końcu poczuł się skonsternowany jej milczeniem. Zapewne nie uwierzyła w jego słowa.

– Czy pani… To znaczy, jestem ciekaw, czy w okolicy dużo jest takiej pracy? Mam na myśli dozorowanie budynków. Odnawianie starych posiadłości.

Wzruszyła ramionami. Ten gest mógł oznaczać cokolwiek. Jay nie miał pojęcia, co zamierzała w ten sposób wyrazić.

– Jay Mackintosh – uśmiechnął się ponownie. – Jestem pisarzem.

Ponownie to spojrzenie. Jej oczy prześliznęły się po nim z wyrazem pogardy lub szczególnego zaciekawienia.

– Marise d’Api. Zajmuję się winnicą leżącą za tym polem.

– Miło mi panią poznać.

Albo podawanie ręki nie było miejscowym zwyczajem, albo miał to być z jej strony celowy afront.

A więc nie dozorczyni, zdecydował w myślach Jay. Powinien od razu się zorientować. Dowodziła tego arogancja w jej twarzy i szorstkość obejścia. Ta kobieta miała własną posiadłość, własną winnicę. Była równie twarda, jak jej ziemia.

– Pewnie jesteśmy więc sąsiadami?

Ponownie żadnej odpowiedzi. Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Nie sposób było stwierdzić, czy za tą maską kryje się rozbawienie czy gniew, czy też może najzwyklejsza obojętność. Obróciła się na pięcie. Przez moment jej twarz, zwrócona w stronę księżyca, zasrebrzyła się jasną poświatą i wówczas Jay spostrzegł, że była to osoba młoda – może dwudziestoośmio- czy dwudziestodziewięcioletnia – o delikatnych rysach wyzierających spod daszka czapki. Zaraz potem jednak kobieta zniknęła, poruszając się nadzwyczaj wdzięcznie pomimo zbyt obszernych ubrań. Jej ciężkie buty odcisnęły ślad na wysoko porastającym zielsku.

– Hej! Proszę poczekać!

Jay zbyt późno uświadomił sobie, że Marise d’Api mogłaby mu pomóc. Na pewno dysponowała żywnością, gorącą wodą, a może nawet środkami dezynfekcyjnymi na zranioną kostkę.

– Proszę chwilę poczekać! Madame d’Api! Potrzebuję pani pomocy!

Nawet jeżeli go usłyszała, nie odpowiedziała. Przez moment wydawało mu się, że dojrzał jej postać rysującą się na tle ciemnego nieba. Odgłos, który go dochodził od strony chaszczy, mógł być odgłosem jej kroków, ale równie dobrze mógł być też czymś zupełnie innym.

Gdy Jay pojął wreszcie, że ona nie wróci, ponownie położył się na swoim prowizorycznym posłaniu w rogu pokoju i zapalił świecę. Niemal całkowicie opróżniona butelka wina Joego stała tuż obok niego, chociaż był całkiem pewien, że gdy się kładł, stała na stole. Widocznie jednak przeniósł ją tu w zamroczeniu. To zrozumiałe, że nie pamiętał. Doznał szoku. W migotliwym świetle świecy zsunął skarpetkę, aby uważnie zbadać stan zranionej kostki. Paskudny uraz – ciało wokół cięcia zsiniało i zapuchło. Biskupie ziele – powiedział starszy pan. Wbrew samemu sobie Jay się uśmiechnął. Biskupie ziele – tak w Yorkshire zwano bukwicę, będącą jednym z głównych składników magicznych saszetek Joego.

Teraz natomiast jedyny dostępny środek odkażający stanowiło wino. Jay przechylił butelkę i polał ranę cienkim strumyczkiem żółtawego płynu. Przez moment czuł silne pieczenie. Nos wypełnił mu wyrazisty aromat lata oraz ziół. I chociaż zdawał sobie sprawę, że to kompletny absurd, od razu poczuł się odrobinę lepiej.

Radio zatrzeszczało, po czym umilkło.

Zaraz też ponownie powiała bryza z innych regionów – niosąca woń jabłek, kołysankę skomponowaną ze stukotu pociągowych kół, odgłosu pracy odległej maszynerii i radiowej stacji ze starymi przebojami. Śmieszne, jak w pamięci wciąż powracał do niego ten utwór – zimowy utwór – „Bohemian Rhapsody”.

W końcu Jay zapadł w sen, ściskając w dłoni skrawek czerwonej flaneli.

Ale „Specjały” – oplecione czerwonym sznurkiem wino z malin, niebieskim z jeżyn, żółtym z owoców dzikiej róży i czarnym z damaszki – nie zmrużyły oka. Snuły niekończącą się rozmowę.

22

Nether Edge, lato 1977

Zeth się nie zmienił. Jay rozpoznał go natychmiast, chociaż tym razem jego wróg nie miał wiatrówki przerzuconej przez ramię i na dodatek przez ostatni rok znacznie urósł, a długie włosy nosił związane w cienki ogonek. Miał na sobie dżinsową kurtkę z nazwą grupy Greateful Dead – wypisaną na plecach mazakiem – oraz wysokie robocze buty. Siedząc w swej kryjówce nad kanałem, Jay nie był w stanie stwierdzić, czy Zeth jest sam, czy też ze swoimi kompanami. Gdy przyglądał się swemu wrogowi, spostrzegł, że Zeth uniósł wiatrówkę do oczu i zaczął mierzyć w coś znajdującego się w pewnej odległości od ścieżki nad kanałem. Kilka kaczek siedzących obok wody poderwało się do góry furkocząc skrzydłami niczym drewnianymi kołatkami. Zeth wrzasnął, po czym wystrzelił ponownie. Kaczki zaczęły się miotać niczym oszalałe. Jay nie ruszył się z miejsca. Jeżeli Zeth miał ochotę strzelać do kaczek – to już jego sprawa. Jay nie miał zamiaru mu w tym przeszkadzać. Jednak im dłużej przyglądał się tej scenie, tym większe ogarniały go wątpliwości. Zeth chyba jednak nie mierzył w stronę kanału, ale gdzieś dalej – poza linię drzew, bardziej w kierunku rzeki, mimo że tam teren był zbyt odsłonięty dla ptaków. Może więc strzelał do królików, pomyślał Jay, jednak natychmiast zdał sobie sprawę, że hałas, który czynił Zeth, spłoszyłby każdą zwierzynę. Zmrużył więc oczy w świetle zachodzącego słońca, usiłując dostrzec co tak naprawdę robił jego wróg. Ten wystrzelił raz, potem jeszcze raz i za chwilę ponownie załadował broń. Nagle Jay zdał sobie sprawę, że Zeth stał dokładnie w tym samym miejscu, z którego on sam miał zwyczaj obserwować…