Изменить стиль страницы

– Zainstalowano to wiele lat temu – wyjaśnił Joe. – Był tu wtedy obóz cygański z wodą i elektryką. Tam jest wodomierz, z którego korzystają, a także i szambo. Nawet śmieci zabierają stamtąd raz w tygodniu. Można by pomyśleć, że z tego wszystkiego korzysta więcej osób, ale to nieprawda. Ci Cyganie to zabawny naród.

Joe pamiętał, że ostatni raz Cyganie obozowali w Nether Edge przed dziesięcioma laty.

– To byli prawdziwi Romowie – oznajmił. – Teraz już rzadko możesz spotkać prawdziwych Romów. Kupowali ode mnie owoce i jarzyny. Niewiele ludzi chciało z nimi handlować. Mawiali, że Cyganie są nie lepsi od żebraków. – Joe uśmiechnął się szeroko. – No, nie powiem. Nie wszystko, co robili, było takie do końca uczciwe, ale gdy człowiek jest całe życie w drodze, musi sobie jakoś radzić. Wynaleźli sposób oszukiwania wodomierza. Widzisz, żeby skorzystać z wody, trzeba wrzucić pięćdziesiąt pensów. Oni brali wodę i elektrykę przez całe lato, a kiedy pojechali, ci z magistratu przyszli tu, żeby opróżnić wodomierz. Nie znaleźli w środku nic poza odrobiną wody. I do dziś nie wiadomo, jak oni to zrobili. Zamek był nienaruszony. Nikt przy nim nie manipulował.

Jay z zainteresowaniem spojrzał na Joego.

– To jak oni to zrobili? – spytał zaciekawiony.

Joe znowu uśmiechnął się szeroko i poklepał palcem po nosie.

– Alchemia – wyszeptał i ku irytacji Jaya nie chciał już powiedzieć na ten temat ani słowa.

Opowieść Joego na nowo rozbudziła w Jayu zainteresowanie Cyganami, tak że chłopiec przez kilka następnych dni bacznie obserwował obozowisko, ale chociaż pilnie wytężał wzrok, nie dostrzegł ani śladu jakichkolwiek sekretnych działań. W końcu rozczarowany opuścił swój punkt obserwacyjny nad śluzą i wyruszył na poszukiwanie bardziej interesujących obiektów: na wysypisku polował na komiksy i ilustrowane magazyny i starannie przeczesywał tory w poszukiwaniu łupów. Poza tym obmyślił genialny sposób zdobywania darmowego węgla, by Joe mógł nim palić w swoim piecu. Co dzień, w powolnym stukocie, przez torowisko przetaczały się dwa pociągi z urobkiem. Na ostatnim z dwudziestu czterech wagonów zawsze siedział człowiek, pilnujący, żeby nikt nie wdrapywał się na wagony. Joe powiedział Jayowi, że w przeszłości zdarzały się tu straszne wypadki – dzieciaki nawzajem się podpuszczały i wskakiwały na węgiel.

– Wyglądają na powolne – powiedział Joe ponuro – ale każdy z nich to czterdziestotonowiec. Nigdy nie próbuj wdrapać się na któryś z nich, chłopcze.

I Jay nigdy nie próbował. Wynalazł o wiele lepszy sposób pozyskiwania węgla, dzięki czemu piec Joego płonął i trzaskał radośnie przez całe lato aż do jesieni, kiedy to już na dobre zamknęli linię kolejową.

Dwa razy w ciągu dnia, tuż przed przyjazdem pociągów, Jay ustawiał rząd starych puszek na skraju kolejowej kładki. Układał je w piramidy, niczym kokosy na wiejskiej strzelnicy, żeby wyglądały jak najbardziej zachęcająco. Znudzeni stróże, siedzący na ostatnich wagonach, nigdy nie potrafili się oprzeć tej pokusie. Za każdym razem gdy pociąg przetaczał się obok kładki, rzucali bryłkami węgla w puszki, usiłując je strącić. W ten sposób Jay mógł zawsze liczyć na co najmniej sześć solidnych kawałków. Składował je w schowanej w krzakach trzygalonowej puszce po farbie i co kilka dni, gdy już była pełna, zanosił węgiel do domu Joego. I gdy właśnie z tego powodu pewnego dnia urzędował przy kolejowej kładce, usłyszał odgłos wystrzału dochodzący z Nether Edge – odgłos, który zmroził go tak, że puszka z węglem wypadła mu z dłoni.

Zeth powrócił.

21

Lansquenet, marzec 1999

Jay wyciągnął z podróżnej torby chusteczkę i zaczął tamować krew. Było mu zimno i teraz żałował, że nie zabrał ze sobą ciepłej kurtki. Wyjął też jedną z kanapek, które kupił wcześniej na stacji i zmusił się do jedzenia. Smakowała obrzydliwie, ale mdłości nieco ustąpiły, a nawet odniósł wrażenie, że się odrobinę rozgrzał. Teraz już zapadła noc. Właśnie wschodził srebrzysty księżyc – był już na tyle wysoko, że pojawiły się cienie – i pomimo przeszywającego bólu w nodze Jay z zaciekawieniem rozejrzał się wokół. Rzucił okiem na zegarek, prawie pewien, że zobaczy fosforyzującą tarczę swojego Seiko – czasomierza, który dostał na Boże Narodzenie, gdy miał czternaście lat, i który Zeth zniszczył tego ostatniego, najokropniejszego tygodnia sierpnia. Jednak tkwiący teraz na jego ręku Rolex nie fosforyzował. „Jakże wulgarnie wyzywający, mon cher”. Kerry zawsze wybierała rzeczy z klasą.

W cieniu załomu budynku coś się poruszyło. Jay wykrzyknął: „Hej!”, i pokuśtykał w stronę domu, starając się obciążać jedynie zdrową nogę.

– Hej! Proszę poczekać! Jest tam kto?

Coś uderzyło o ścianę z takim samym płaskim klaśnięciem, jakie słyszał wcześniej. Prawdopodobnie naderwana okiennica. Zdawało mu się nawet, że dostrzegał jej zarys na tle fioletowoczarnego nieba – jedno skrzydło trzaskające luźno w porywach nocnej bryzy. Przeszedł go dreszcz. A więc jednak nie było tam żywej duszy. Gdyby tylko udało mu się dostać do środka i uciec przed tym chłodem…

Okno z naderwaną okiennicą znajdowało się jakiś metr nad ziemią. Wewnątrz szeroki parapet do połowy blokowały kawałki tynku i zeschych roślin, Jay jednak zdołał oczyścić go na tyle, by się przepchnąć do środka.

W powietrzu unosił się zapach farby. Jay poruszał się powoli, sprawdzając, czy nie ma kawałków potłuczonego szkła, po czym przerzucił nogę ponad parapetem i wskoczył do pokoju, wciągając za sobą brezentową torbę. W pomieszczeniu panowały ciemności, jednak jego wzrok już do tej pory zdołał przywyknąć do mroku. Jay spostrzegł, że pokój był niemal pusty – na środku stał jedynie stół wraz z krzesłem, a w rogu walał się stos jakichś szmat – zapewne worków. Podpierając się krzesłem, Jay pokuśtykał w tamtą stronę i wtedy spostrzegł, że to śpiwór i poduszka zwinięte starannie i oparte o ścianę tuż obok kartonowego pudła, w którym stały puszki z farbą i leżało kilka woskowych świec.

Świec?! Co do cholery…?

Sięgnął do kieszeni dżinsów po zapalniczkę. Była to jedynie tania jednorazówka, niemal już bez gazu, ale w końcu udało mu się wykrzesać płomień. Świece nie zdążyły zawilgnąć. Knot zaskwierczał, po czym rozbłysnął ogniem. Miękki, łagodny blask rozjaśnił pokój.

– Nie jest źle – powiedział sobie.

Tutaj mógł spokojnie położyć się spać. Miał dach nad głową, koce i pościel, a także resztki kanapek ze stacji. Na moment udało mu się nawet zapomnieć o bólu w stopie, gdy z szerokim uśmiechem na twarzy uświadomił sobie, że znalazł się we własnym domu. To należało odpowiednio uczcić.

Zaczął szperać w brezentowej torbie i po chwili wyciągnął jedną z butelek Joego. Czubkiem scyzoryka usunął woskową osłonkę i przeciął zielony sznurek. Powietrze wypełnił klarowny zapach kwiatu czarnego bzu. Jay upił nieco wina, o dobrze znanym, lepkim smaku – przypominającym odór owoców pozostawionych w ciemnościach, by zgniły. Zdecydowanie doskonały rocznik, powiedział sobie w duchu i zatrząsł się w konwulsyjnym śmiechu. Wypił więcej. Pomimo niezachęcającego aromatu, wino rozgrzewało, odurzało niczym ciężka woń piżma. Jay usiadł na zrolowanym posłaniu, pociągnął kolejny potężny łyk trunku i od razu poczuł się lepiej.

Ponownie poszperał w torbie i wyciągnął radio. Włączył je, chociaż tak naprawdę podejrzewał, że znowu usłyszy jedynie tępy szum, tak jak w pociągu z Marsylii, jednak ku własnemu zdumieniu udało mu się złapać czysty, wyraźny sygnał. Oczywiście nie była to stacja nadająca stare przeboje, ale jakiś francuski lokalny program, rozbrzmiewający cicho szczebiotliwą muzyką, której nie znał. Ponownie wybuchnął śmiechem i nagle doświadczył niezwykłej lekkości bytu.

Wewnątrz brezentowej torby cztery pozostałe „Specjały” znowu odezwały się chórem, jazgotem buńczucznych skowytów i pogwizdów, gorączkowymi okrzykami wojennymi, buchającymi taką kakofonią dźwięków, że ich tonacja zaczęła pobrzmiewać prymitywną dzikością, frenetycznym musowaniem głosów, obrazów i wspomnień mieszających się w dełiryczny koktajl triumfu. Mnie też pociągnął ten bal szaleńców, wepchnął w radosny, nieokiełzany wir, tak że przez chwilę nie byłam już sobą – Fleurie, z szacownego rocznika, o ledwie wyczuwalnym posmaku czarnej porzeczki – ale wyuzdanym tyglem aromatów, pieniących się i buzujących, uderzających do głowy niepohamowaną falą gorąca. Coś za chwilę miało się wydarzyć, byłam o tym przekonana, gdy nagle zapadła zupełna cisza.