Изменить стиль страницы

By dojść do łóżka, pod którym trzymał pudło z maszynopisem i kontrakt z Worldwide, musiał wykonać zaledwie dwa kroki. Wyciągnął karton. Kerry wpatrywała się w niego z zaciekawieniem.

– Co robisz?

Jay chwycił maszynopis powieści i znowu wybuchnął śmiechem.

– Czy wiesz, co to jest? – zapytał ją pogodnie. – To jedyny egzemplarz mojej nowej książki. A to… – wyciągnął w jej kierunku podpisany kontrakt, by mogła go uważnie obejrzeć – ważne dokumenty. Patrz, wszystko gotowe do wysłania.

– Jay, co ty wyprawiasz? – Jej głos zabrzmiał ostro. Jay uśmiechnął się szeroko i podszedł do kominka.

– Słuchaj, przecież nie możesz… Jay spojrzał na nią z rozbawieniem.

– Nie istnieje takie pioruńskie słowo, jak „nie można”.

A gdy Kerry wrzasnęła rozdzierająco, Jay odniósł wrażenie, że ponad jej krzyk wybija się cichy, triumfalny śmiech starszego pana.

Kerry wrzasnęła, bo nagle zrozumiała, co on zamierza zrobić. To było niepoważne, idiotyczne, rządzone jakimś szalonym impulsem, a przecież Jay nigdy nie działał pod wpływem impulsu. A jednak tym razem ujrzała w jego oczach dziwny blask, którego nigdy tam przedtem nie było. Jakby ktoś nagle skrzesał szczególną iskrę. Twarz mu jaśniała. Chwycił strony kontraktu w dłonie, zgniótł i wepchnął do paleniska. Po chwili zaczął robić to samo ze stronami maszynopisu. Ogień zaczął lizać papier, najpierw go prostując, potem powoli przybrązowiając, by w końcu rozjarzyć się ostrym, wesołym płomieniem.

– Co to za gra? – głos Kerry teraz wzniósł się do piskliwego skrzeku. – Jay, co ty, kurwa, wyprawiasz?

Roześmiał się w głos.

– A jak myślisz? Poczekaj dzień czy dwa, skontaktuj się z Nickiem, a zrozumiesz na pewno.

– Oszalałeś – rzuciła gwałtownie Kerry. – Zresztą i tak ci nie uwierzę, że nie masz kopii tej powieści. A kontrakt, oczywiście, zawsze można napisać na nowo…

– Oczywiście, że można – czuł się odprężony i wciąż się uśmiechał. – Ale nie w tym przypadku. Już nic z tego nie da się odtworzyć. Po prostu nic. A cóż wart jest pisarz, który nigdy nie pisze? Jak długo można robić wokół kogoś takiego szum? Ile coś takiego może być dla kogokolwiek warte? Ile ja jestem dla kogokolwiek wart bez tej powieści?

Kerry wbiła w niego wzrok. Nie rozpoznawała człowieka, który wyjechał zaledwie sześć miesięcy temu. Dawny Jay był niezdecydowany, chimeryczny, pozbawiony poczucia celu. Ten mężczyzna natomiast miał pasję, wiedział, czego chce. Oczy błyszczały mu w niezwykły sposób. I pomimo tego, co zrobił – a był to akt karygodny, bezsensowny, szalony – wyglądał na prawdziwie szczęśliwego.

– Ty naprawdę oszalałeś – rzuciła zduszonym głosem. – Odrzucasz wielkie szansę na przyszłość – i to w imię czego? Dla jakiegoś pustego gestu? To nie w twoim stylu, Jay. Znam cię dobrze. Będziesz tego strasznie żałował. – Jay spojrzał na nią z cierpliwym uśmiechem. – Za nic w świecie nie wytrzymasz tu dłużej niż rok. – Teraz mimo nuty szyderstwa słychać było wyraźne drżenie jej głosu. – I co będziesz tu robić? Uprawiać ziemię? W zasadzie nie masz już pieniędzy. Wszystko roztrwoniłeś na ten dom. Co zrobisz, gdy nie zostanie ci już ani grosz?

– Nie wiem – rzucił pogodnym, obojętnym tonem. – A czy ciebie tak naprawdę to obchodzi?

– Ani trochę!

Wzruszył ramionami.

– Wiesz, lepiej powiadom swoich operatorów kamer, żeby spotkali się z tobą w jakimś innym miejscu – powie dział cicho. – Tutaj nie znajdziesz teraz żadnej ciekawej historii. Lepiej zajmij się Le Pinot – to zaraz po drugiej stronie rzeki. Jestem pewien, że tam znajdziesz wiele porywającego materiału.

Wpatrywała się w niego całkiem oniemiała. Przez moment wydawało jej się, że dochodzi ją dziwny, żywy aromat karmelu i jabłek, galaretki z jeżyn i dymu. Była to nostalgiczna woń i przez ułamek sekundy Kerry niemal potrafiła zrozumieć, czemu Jay tak bardzo pokochał to miejsce pełne maleńkich winnic, sadów owocowych i kóz wędrujących swobodnie po podmokłych łąkach. I przez tę ulotną chwilę znów była małą dziewczynką, siedziała w kuchni z babcią piekącą owocowe ciasto i słuchała, jak wiatr pędzący od wybrzeża śpiewa w telefonicznych drutach. Nagle dotarło do Kerry, że w pewnym sensie te aromaty są częścią Jaya, przylegają do niego niczym dym, a gdy na niego spojrzała, wydał jej się nagle dziwnie wyzłocony, jakby podświetlony od tyłu łagodnym, ciepłym światłem. Cienkie niteczki światła jakby się wysnuwały z kosmyków jego włosów, z jego ubrania. A zaraz potem aromaty zniknęły, światło zgasło i pozostała jedynie duchota niewietrzonego pokoju, przesycona oparem wczorajszego wina. Kerry wzruszyła ramionami.

– Twoja strata – oświadczyła ponuro. – Rób, co chcesz. Kiwnął głową.

– A co z twoim programem?

– Równie dobrze mogę pojechać do Le Pinot – stwier dziła. – Georges Clairmont powiedział mi, że niedawno kręcili tam „Clochemerle”. Może wyjść z tego całkiem interesująca historia.

Jay uśmiechnął się do niej ciepło.

– Powodzenia, Kerry.

Gdy sobie poszła, wykąpał się, włożył świeży T-shirt i dżinsy. Przez moment zastanawiał się, co teraz zrobić. Bo przecież nie istniało nic takiego jak pewniki. W życiu nigdy nie dostaje się gwarancji na szczęśliwe zakończenie. Dom był teraz zupełnie cichy. Wibrująca energia przenikająca mury – zniknęła. Nie pozostał też ślad fantasmagorycznego aromatu karmelu i dymu, nawet w piwnicy nie słychać już było żadnego odgłosu. Butelki wina – zupełnie innego wina: Sauternes, Saint Emilion oraz młodego Anjou – trwały w bezruchu i milczeniu. Wyczekiwały.

64

Koło południa przyszła Popotte. Przyniosła dla Jaya paczkę i garść nowin z wioski. Ekipa telewizyjna nie pokazała się w ogóle, oznajmiła radosnym głosem. Ta pani z Anglii z nikim nie przeprowadziła wywiadu. Georges i Lucien wpadli w furię. En tout cas, wzruszyła ramionami, tak chyba jednak było najlepiej. I tak każdy świetnie wie, że ich plany zawsze spełzały na niczym. Georges zresztą już opowiada wszystkim o swoim nowym przedsięwzięciu – jakichś ambitnych planach budowlanych w Montauban, które tym razem mają podobno sto procent szans powodzenia. Lansquenet będzie więc mogło odetchnąć.

Paczka nosiła stempel poczty w Kirkby Monckton. Jay otworzył ją, gdy już został sam. Powoli, ostrożnie rozwijał arkusze sztywnego, brązowego papieru, cierpliwie rozplątywał sznurek. Paczka była duża i ciężka. Gdy już usunął zewnętrzne opakowanie, na podłogę upadła koperta. Jay natychmiast rozpoznał pismo Joego. W środku znalazł pojedynczy arkusz wyblakłego papieru listowego.

Pog Hill Lane, 15 września.

Drogi Jay,

Przepraszam za swój pośpiech, ale pożegnania nigdy nie szły mi najlepiej. Zamierzałem zostać nieco dłużej, ale wiesz, jak to czasami bywa w życiu. Ci pioruńscy doktorzy wszystko będą trzymać w tajemnicy aż do ostatniej minuty. Wydaje im się, że jak jesteś stary, to już nie wiesz, co się dzieje wokół. Przesyłam ci swoją kolekcję – po mojemu teraz już będziesz dobrze wiedział, co należy z nią zrobić. Do czasu jak ta przesyłka dojdzie do ciebie, powinieneś już się czegoś nauczyć. Upewnij się, że dobrze przygotowałeś glebę.

Najserdeczniejsze pozdrowienia, Joseph Cox.

Jay zaczął czytać list od nowa. Dotykał każdego słowa starannie wypisanego czarnym atramentem, niewprawnym charakterem. Uniósł nawet arkusz do twarzy, by sprawdzić, czy nie zostało na nim coś z realnego Joego – może lekki zapach dymu czy nikła woń dojrzałych jeżyn. Ale nie. Nic nie poczuł. Jeżeli jeszcze istniała magia – znajdowała się gdzie indziej. Potem zajrzał do środka paczki. Wszystko tam było. Cała zawartość kredensu Joego – setki maleńkich kopert, gazetowych zawiniątek, cebulek, kulistych ziaren, bulw, delikatnie pierzastych nasionek równie zwiewnych, co delikatny puszek kurzu – a każde z nich starannie opisane i ponumerowane. Tuberosa rubra maritima, tuberosa diabolica, tuberosa panax odarata – tysiące odmian ziemniaków, dyń, papryk, marchwi, ponad trzysta rodzajów samej cebuli. Cała kolekcja Joego. I, oczywiście, „specjały”. Tuberosa rosifea, w swojej całej krasie – najprawdziwsza „tubera”, odkryty na nowo relikt dawnego świata.