Изменить стиль страницы

61

Marise zjawiła się jak zwykle o siódmej – tym razem z butelką wina w jednym, i zamkniętym, wiklinowym koszykiem w drugim ręku. Miała puszyste, świeżo umyte włosy i po raz pierwszy od czasu, gdy Jay ją poznał, do swojego czarnego swetra włożyła spódnicę – długą, czerwoną. To ją odmieniło, nadało jakiegoś cygańskiego charakteru. Usta miała pociągnięte szminką, a w oczach szczególny blask.

– Uznałam, że powinniśmy urządzić sobie drobną uroczystość – oznajmiła, stawiając butelkę na stole. – Przyniosłam ser, fois gras i chleb orzechowy. Znajdzie się też kawałek ciasta i trochę migdałowych herbatników. Ach, a tu mam coś jeszcze – mówiąc to, wyjęła z koszyka dwa świeczniki z brązu, po czym wstawiła do nich świece. – Uroczo, prawda? – stwierdziła. – Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam kolację przy świecach.

– W zeszłym roku – wtrąciła bez pardonu Rosa. – Jak się zepsuł generator.

Marise wybuchnęła śmiechem.

– To się zupełnie nie liczy.

Jay jeszcze nie widział jej tak swobodnej, jak tego wieczoru. Przy pomocy Rosy nakryła do stołu: ustawiły talerze malowane w żywe kolory i kryształowe kieliszki do wina. Rosa narwała w ogrodzie kwiatów. Jedli fois gras na kromkach orzechowego chleba i pili wino produkcji Marise – o posmaku miodu, brzoskwiń i prażonych migdałów; potem była sałata i kozi ser na ciepło, a na koniec kawa, ciasto i herbatniki. Przez ten cały czas Jay starał się zebrać myśli i odwagę. Rosa – która miała przykazane, by w żadnym razie ani słowem nie wspominać o ich wizycie w Lansquenet – tryskała radością, wciąż domagała się swojego canard (kostki cukru umoczonej w winie), ukradkiem podsuwała różne kąski Clopette: najpierw pod stołem, a gdy koza została eksmitowana do ogrodu – przez uchylone okno. Marise była roześmiana, rozmowna i wyglądała przeuroczo.

Jay wmawiał sobie, że czeka na odpowiednią chwilę. Oczywiście, tak naprawdę zdawał sobie sprawę, że coś takiego jak właściwa chwila nigdy nie nadejdzie, że po prostu ucieka się do taktyki odwlekania tego, co nieuniknione. Bo przecież musi jej powiedzieć, zanim ona dowie się od kogoś obcego. Czy, co nie daj Boże, zanim w jakikolwiek sposób zdradzi się Rosa.

Jednak im dłużej się wahał, tym trudniej było mu podjąć decyzję. Stracił animusz do rozmowy. Poczuł tępy ból głowy. Marise jednak zdawała się tego nie dostrzegać. Opowiadała z ożywieniem o szczegółach następnej fazy prac drenażowych i o rozbudowie piwnicy. Z ulgą wyjaśniała, że uda jej się ocalić jeszcze co nieco z tegorocznych zbiorów, i że chociaż nie będą to wielkie ilości, patrzy z optymizmem na nadchodzący rok. Oznajmiła, że zrobi wszystko, by wykupić farmę, natychmiast po wygaśnięciu dzierżawy. Miała trochę pieniędzy zgromadzonych w banku, a ponadto pięćdziesiąt beczek cuvee speciale w swojej piwnicy, gotowego do sprzedaży, gdy tylko przyjdzie odpowiednia koniunktura. Ziemia w Lansquenet była tania – szczególnie słabo zdrenowane grunty jak te, które obecnie znajdowały się w jej użytkowaniu. A po tegorocznym katastrofalnym lecie, ceny mogą spaść jeszcze niżej. Pierre Emile, ten który odziedziczył farmę, nie miał zacięcia do interesów. Będzie zadowolony, gdy cokolwiek zarobi na domu i winnicy. Marise mogłaby zapłacić określony procent ceny gotówką, a na resztę zaciągnąć długoterminowy kredyt w banku.

Im więcej opowiadała o swoich planach, tym parszywiej zaczynał się czuć Jay. A gdy przypomniał sobie na dodatek, co Josephine mówiła mu o cenach gruntów – serce w nim zamarło. Z wahaniem w głosie zapytał, co by zrobiła, gdyby jednak, jakimś fatalnym zrządzeniem losu…

Jej twarz lekko stężała, lecz wzruszyła ramionami.

– Będę musiała stąd wyjechać – powiedziała z prostotą. – Zostawić to wszystko, wrócić do Paryża czy do Marsylii. Na pewno do jakiegoś dużego miasta. I pozwolić Mireille… – urwała gwałtownie, jednak natychmiast przybrała pogodną minę. – Ale nic podobnego się nie zdarzy – oznajmiła z mocą. – Nic podobnego. Zawsze ma rzyłam o tym, by mieć takie miejsce dla siebie – ciągnęła, a jej rysy złagodniały. – Własną ziemię, dom, wiele drzew i może jeszcze kawałek rzeki. Bezpieczne, swojskie miejsce. – Uśmiechnęła się szeroko. – Może gdy ta posiadłość będzie już moja, gdy warunki dzierżawy przestaną wisieć niczym miecz nad moją głową, wszystko się zmieni – stwierdziła niespodziewanie. – Może rozpocznę swoje życie w Lansquenet na nowo. Znajdę dla Rosy przyjaciółki w odpowiednim wieku. Dam tutejszym ludziom jeszcze jedną szansę. – Nalała sobie kolejny kieliszek słodkiego, złotego wina. – Dam sobie samej jeszcze jedną szansę.

Jay z trudnością przełknął ślinę.

– A co z Mireille? Nie narobi ci kłopotów?

Marise potrząsnęła głową. Miała półprzymknięte oczy, teraz nieco kocie i senne.

– Mireille nie będzie żyć wiecznie – oznajmiła. – Poza tym… wiem, jak poradzić sobie z Mireille. Jednak tylko tak długo, jak długo farma jest w moich rękach.

Przez jakiś czas potem rozmawiali na całkiem inne tematy. Popijali kawę z armaniakiem, a Rosa, przez szczeliny w okiennicy, karmiła kozę herbatnikami. Chwilę później Marise posłała córkę spać, wśród tylko nieznacznych protestów ze strony dziecka – ostatecznie dochodziła północ, więc Rosa i tak zabawiła znacznie dłużej niż zazwyczaj. Jay nie posiadał się ze zdziwienia, że w czasie tego wieczoru dziecko go nie wydało. W pewnym sensie nawet tego żałował. Gdy Rosa zniknęła na górze – z herbatnikiem w dłoni, po solennej obietnicy, że na śniadanie będą naleśniki – Jay włączył radio, nalał kolejny kieliszek armaniaku i podał go Marise.

– Mmm. Dziękuję.

– Marise?

Spojrzała na niego leniwie.

– Czemu uparłaś się na Lansquenet? Przecież po śmierci Tony’ego mogłaś przenieść się gdziekolwiek. Uniknąć tej całej… awantury z Mireille?

Sięgnęła po herbatniczka.

– To musiało być Lansquenet – powiedziała w końcu. – Po prostu musiało.

– Ale dlaczego? Czemu nie Montauban czy Nerac, czy jakakolwiek inna z okolicznych wiosek? Co takiego jest w Lansquenet, czego nie mogłabyś mieć gdzie indziej? Czy to dlatego, że tutaj urodziła się Rosa? Czy to… czy to może z powodu Tony’ego?

Roześmiała się, całkiem miło, jednak w sposób, którego nie potrafił zinterpretować.

– Można i tak to ująć – przyznała. Jay poczuł nagły skurcz serca.

– Nie opowiadasz o nim zbyt wiele.

– Nie. To prawda. Nie opowiadam. Zamilkła i zapatrzyła się w kieliszek.

– Przepraszam. Nie powinienem wtykać nosa w nie swoje sprawy. Zapomnij, że cię o to pytałem.

Marise posłała mu dziwne spojrzenie, po czym znowu skierowała wzrok na kieliszek. Jej długie palce nerwowo gładziły szkło.

– W porządku. Bardzo mi pomogłeś. Byłeś wyjątkowo miły. Ale, wiesz, to jest takie skomplikowane. Chciałam ci wszystko opowiedzieć. Chciałam ci opowiedzieć już od dłuższego czasu.

Jay usiłował jej wytłumaczyć, że to nie tak; że tak naprawdę on wcale nie musi nic wiedzieć; że właściwie desperacko próbuje jej powiedzieć coś zupełnie innego.

Ale jakoś nic z tego nie wyszło.

– Od dłuższego czasu mam problemy z okazywaniem ludziom zaufania – zaczęła Marise powoli. – Po tym, co przeszłam z Tonym. I z Patrice’em. Wmawiałam sobie, że w zasadzie nikogo nie potrzebuję. Że będziemy bezpieczniejsze, żyjąc samotnie – Rosa i ja. Że i tak nikt nie uwierzy w prawdę, nawet gdy ją już usłyszy. – Urwała, wodząc palcem po zawiłym wzorze słojów na blacie stołu. – Bo z prawdą właśnie tak jest – podjęła po chwili. – Im bar dziejchcesz ją komuś wyznać, tym trudniej ci to przychodzi. W końcu wydaje się wręcz niemożliwe.

Jay kiwnął głową. W tym momencie doskonale ją rozumiał.

– Ale z tobą… – Uśmiechnęła się. – Może dlatego, że jesteś obcokrajowcem. Mam jednak wrażenie, jakbym znała cię od wielu lat. Jakbym zawsze mogła ci ufać. Czyż inaczej bowiem powierzyłabym ci Rosę?

– Marise. – Znowu z trudem przełknął ślinę. – Ja na prawdę muszę ci coś…