Изменить стиль страницы

Jay usiłował zachować spokój i w żadnym wypadku nie podnosić głosu.

– Co ty właściwie usiłujesz mi powiedzieć, Nick? Nick westchnął ciężko.

– Chcę ci jedynie powiedzieć, byś wykazał pewną elastyczność – odparł. – Reguły gry uległy zasadniczej zmianie od czasów „Ziemniaczanego Joe”. W tamtych czasach odstawianie ekscentrycznego twórcy było OK. Tego nawet oczekiwano. Uważano za urocze. Ale w dzisiejszych czasach jesteś produktem rynkowym, Jay, i nie możesz sobie pozwolić na sprawianie ludziom zawodu. A w szczególności na sprawianie zawodu mnie.

– Bo co?

– Bo jeżeli nie odeślesz podpisanego kontraktu wraz z ukończonym maszynopisem w jakimś rozsądnym czasie – powiedzmy w ciągu miesiąca – to wówczas WorldWide wycofa ofertę, a ja stracę wiarygodność. A mam też innych klientów, Jay. Muszę mieć również na względzie ich interesy.

Jay odparł ciężko:

– Rozumiem.

– Posłuchaj, Jay. Chcę tylko twojego dobra. Przecież wiesz.

– Tak, wiem. – Jay miał już serdecznie dosyć tej rozmo wy i teraz tylko chciał ją jakoś skończyć. – Miałem ciężki tydzień, Nick. Działo się zbyt wiele rzeczy naraz. A gdy do tego zobaczyłem Kerry na swoim progu…

– Ona chce ci pomóc, Jay. Zależy jej na tobie. Wszystkim nam na tobie zależy.

– Jasne. Wiem. – Mówił łagodnym, miłym głosem, ale od środka zżerała go furia. – Wszystko będzie w porządku, Nick. Poradzę sobie. Zobaczysz.

– Pewnie, że sobie poradzisz.

Jay odwiesił słuchawkę z bezwzględnym przeświadczeniem, że w tej rozmowie był stroną przegrywającą. Coś się zmieniło. Gdy w jego życiu zabrakło ochraniającej go obecności Joego stał się znów bezbronny i podatny na ciosy. Zacisnął pięści.

– Monsieur Jay? Czy wszystko w porządku? To była Josephine, aż zarumieniona z troski. Kiwnął głową.

– Napijesz się kawy? Zjesz kawałek mojego ciasta?

Jay wiedział, że powinien natychmiast jechać do domu i sprawdzić, co się dzieje z Rosą, ale pokusa, by posiedzieć jeszcze chwilę w kawiarni, okazała się zbyt silna. Słowa Nicka zostawiły po sobie szkaradny osad, między innymi dlatego, że było w nich wiele prawdy.

Josephine miała dla niego mnóstwo nowin.

– Georges i Caro Clairmontowie skontaktowali się z jakąś panią z Anglii – kimś z telewizji. Ona twierdzi, że być może nakręci tu film, coś na temat podróżowania. Lucien Merle już o niczym innym nie mówi. Jest przekonany, że tym razem Lansquenet zostanie wypromowane na dobre.

Jay ze znużeniem pokiwał głową.

– Tak, wiem.

– Znasz tę kobietę?

Ponownie kiwnął głową. Placek smakował wybornie – glazurowane jabłko na cieście migdałowym. Jay starał się skoncentrować na jedzeniu. Josephine tymczasem poinformowała go, że Kerry od kilku dni prowadzi już rozmowy z różnymi ludźmi w wiosce, sporządza notatki z tych pogawędek nagranych na dyktafonie, wciąż każe robić zdjęcia. Jest z nią fotograf, też Anglik, tres comme il faut. W twarzy Josephine Jay wyczytał dezaprobatę dla Kerry. I nic dziwnego. Kerry nie należała do kobiet lubianych przez inne kobiety. Była miła i starała się jedynie w towarzystwie mężczyzn. Jay zrozumiał, że razem z fotografem kręcą się po okolicy już od jakiegoś czasu, a mieszkają u Merle’ow. Przypomniał sobie, że Toinette pracuje w lokalnej gazecie. To wyjaśniało pochodzenie zdjęcia reprodukowanego swego czasu w „Courrier d’Agen”.

– Przyjechali tu z mojego powodu.

Wyjaśnił Josephine całą sytuację. Opowiedział jej wszystko – zaczynając od swojego pospiesznego wyjazdu z Londynu, a na dzisiejszej wizycie Kerry kończąc. Josephine słuchała w milczeniu.

– Myślisz, że długo tu zostaną? – spytała w końcu.

Jay beznamiętnie wzruszył ramionami.

– Tak długo, jak będzie trzeba.

– Och. – Chwila ciszy. – Georges Clairmont już opowiada, że zamierza wykupić drewniane domki w Les Marauds. Jest przekonany, że ceny ziemi ruszą gwałtownie w górę, gdy pokażą nas w telewizji.

– Tak prawdopodobnie się stanie. Spojrzała na niego dziwnym wzrokiem.

– Można dokonać bardzo korzystnych transakcji po takim deszczowym lecie – oznajmiła. – Ludziom potrzeba gotówki. O tegorocznych zbiorach nawet nie ma co mówić. Rolników nie będzie stać na utrzymywanie nieproduktywnej ziemi, zaczną wyprzedawać wszystkie nieużytki. O ile mi wiadomo Lucien Merle już rozpuścił o tym wieści w Agen.

Jay nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Josephine patrzy na niego z dezaprobatą.

– To, jak rozumiem, nie stanie się z krzywdą dla twoich interesów – rzucił, siląc się na lekki ton. – Tylko po myśl o tych spragnionych rzeszach snujących się wszędzie wokół.

Wzruszyła ramionami.

– Nie potrwa to długo. Nie w Lansquenet.

Jay świetnie rozumiał, co miała na myśli. W Le Pinot było dwadzieścia kawiarni i restauracji, a do tego McDonald i centrum rekreacyjne. Wszystkie niewielkie lokalne interesy musiały upaść przytłoczone prężniejszą konkurencją napływającą z miasta. Dawni mieszkańcy powynosili się z wioski, nie umiejąc przystosować się do gwałtownie zmieniającej się rzeczywistości. Gospodarstwa przestały być dochodowe. Czynsze dzierżawne podwoiły się, a potem potroiły. Jay zaczął się zastanawiać, czy Josephine podołałaby konkurencji. Biorąc wszystko pod uwagę, wydawało się to nieprawdopodobne.

Czy Josephine obwiniała go za tę sytuację? Z jej miny nie umiał tego wyczytać. Jednak jej twarz, zazwyczaj tak zaróżowiona i uśmiechnięta, zdawała się teraz spięta i chłodna.

Wracał na farmę w fatalnym humorze, którego nie poprawiło mało wylewne pożegnanie Josephine. Po drodze zobaczył Narcisse’a i zamachał do niego, ale ten nie odpowiedział na jego przyjacielski gest.

W ten sposób wrócił do Chateau Foudouin prawie po godzinie. Zaparkował samochód na podjeździe i ruszył na poszukiwania Rosy, która już do tej pory musiała zgłodnieć. Dom był jednak pusty. Clopette snuła się skrajem warzywnika. Sztormiak Rosy i jej kapelusik wisiały na haku za kuchennymi drzwiami. Zawołał ją. Żadnej odpowiedzi. Lekko już zaniepokojony obszedł dom dookoła, a potem pobiegł nad rzekę w ulubione miejsce Rosy. Po dziecku jednak nie było ani śladu. A jeżeli wpadła do rzeki? Tannes wciąż była niebezpiecznie wezbrana, a brzegi ostro podmyte, w każdym momencie grożące osunięciem do wody. A jeżeli wdepnęła w sidła na lisy? Albo spadła ze schodów do piwnicy?

Jeszcze raz systematycznie przeszukał cały dom, a potem przyległości. Sad. Winnicę. Szopę i starą stodołę. Nic. Nawet żadnych śladów jej stóp. W końcu ruszył w stronę posiadłości Marise, z myślą, że może dziecko pobiegło zobaczyć się z matką. Ale Marise zajmowała się pilnie ostatnimi pracami porządkowymi w swojej już suchej i świeżo odmalowanej kuchni – włosy związała czerwoną chustką i miała na sobie dżinsy z plamami po farbie na kolanach.

– Jay! – wyraźnie ucieszyła się na jego widok. – Czy wszystko w porządku? Jak Rosa?

Nie mógł się zdobyć, by jej powiedzieć.

– Rosa ma się świetnie. Przyszedłem zapytać tylko, czy nie potrzebujesz czegoś z wioski.

Marise potrząsnęła przecząco głową. Szczęśliwie nie zauważyła jego wzburzenia.

– Nie, dziękuję. Mam wszystko, co potrzeba – odparła radośnie. – Już niemal skończyłam wszystkie prace w domu. Rano będę mogła już zabrać tu Rosę. Jay kiwnął głową.

– Świetnie. To znaczy…

Posłała mu jeden z tych swoich rzadkich, ciepłych uśmiechów.

– Rozumiem – powiedziała. – Byłeś niezwykle miły i cierpliwy. Ale wiem, że z przyjemnością odzyskasz znów dom tylko dla siebie.

Jay się skrzywił. Znowu zaczął go dopadać ból głowy. Ciężko przełknął ślinę.

– Słuchaj, muszę już lecieć – rzucił niemrawo. – Rosa…

– Tak, wiem. Doskonale sobie z nią radzisz. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo…

Jay nie był w stanie znosić dłużej jej wyrazów wdzięczności. Odwrócił się i pognał biegiem w stronę swojej farmy.

Spędził następną godzinę na przeszukiwaniu wszelkich możliwych kryjówek. Dobrze wiedział, że nigdy nie powinien był zostawiać jej samej. Rosa była psotnym dzieckiem, ulegającym kaprysom i fantazjom. Niewykluczone, że teraz też chowała się przed nim, tak jak w pierwszych tygodniach jego pobytu w Lansquenet. Mogła uważać to za świetny żart. Jednak gdy czas uciekał, a po Rosie nigdzie nie było śladu, zaczął rozważać inne możliwości. Nagle z przerażeniem wyobraził sobie, jak Rosa urzęduje nad brzegiem rzeki, wpada do wody, a nurt ciągnie ją przez kilka kilometrów i wyrzuca na brzeg gdzieś w okolicach Les Marauds. Chociaż oczywiście scenariusz mógł być też inny – Rosa wybrała się drogą w stronę wioski i jakiś nieznajomy zaoferował, że ją podwiezie samochodem…