Изменить стиль страницы

Cyganie.

Zeth niewątpliwie celował w linkę do suszenia bielizny rozciągniętą pomiędzy dwoma najbliższymi samochodami – jeden koniec tej linki już zwisał bezwładnie i tarzał się w trawie niczym złamane ptasie skrzydło, trzepoczące w bólu na wietrze. Pies, uwiązany tam gdzie zwykle – ujadał bez opamiętania. Jayowi zdawało się, że dojrzał coś w oknie jednego z aut – gwałtownie odsuniętą firankę i bladą twarz o rozmytych rysach oraz szeroko rozwartych oczach – z powodu gniewu bądź przerażenia – szybko ginącą za opadającą zasłonką. Poza tym nie spostrzegł żadnego innego ruchu w okolicach samochodów. Zeth roześmiał się głośno, po czym na nowo załadował broń. Wreszcie Jay zdołał też dosłyszeć jego wrzaski.

– Cyganichy! Cyganichy!

Cóż, skonstatował Jay filozoficznie, w tej sytuacji nie mógł przecież nic sensownego zrobić. Nawet Zeth nie był na tyle szalony, żeby tak naprawdę kogokolwiek zranić. Mógł strzelać do linki na pranie. Tak – to było w jego stylu. Zastraszenie innych leżało w jego naturze. I – jak spostrzegł Jay – wychodziło mu to całkiem nieźle. Nagle stanął mu przed oczami obraz samego siebie tego pierwszego lata, gdy kucał i płaszczył się pod śluzą, i poczuł jak twarz oblewa mu rumieniec.

Do cholery, przecież tak naprawdę w tej chwili nic nie mógł zrobić.

Cyganie byli bezpieczni w swoich samochodach. Wystarczy, że poczekają aż Zethowi skończy się amunicja.

Przecież w końcu będzie musiał iść do domu. Poza tym to była jedynie wiatrówka. Nie można zrobić komukolwiek prawdziwej krzywdy, posługując się jedynie wiatrówką. Nie, to niemożliwe. Nawet gdyby się trafiło w człowieka.

A tak w zasadzie, co ten Zeth naprawdę chciał zrobić?

Jay odwrócił się, by pójść już sobie z tego miejsca, gdy nagle wydał okrzyk przerażonego zdumienia. Niecałe dwa metry od niego, w krzakach, kryła się dziewczyna. Był tak pochłonięty obserwacją Zetha, że nawet nie usłyszał jej kroków. Wyglądała na jakieś dwanaście lat. Spod gąszczu rudych loków wyzierała mała twarz, usiana piegami tak wielkimi, jakby próbowały pokryć całą skórę. Miała na sobie dżinsy i za duży biały T-shirt. Jego rękawy dyndały luźno nad jej chudymi łokciami. W dłoni trzymała wyświechtaną bandanę wypełnioną kamieniami.

Podniosła się równie szybko i bezgłośnie jak Indianka. Jay w zasadzie nie miał czasu na żadną reakcję, gdy już posłała w jego stronę ze świstem kamień, który z niewiarygodną prędkością i celnością trafił go w kolano. Usłyszał trzask, poczuł przeszywający ból. Wrzasnął i upadł na plecy, chwytając się gwałtownie za nogę. Dziewczynka spojrzała na niego uważnie, szykując jednocześnie kolejny kamień do rzutu.

– No coś ty – zaprotestował Jay.

– Przepraszam – oznajmiła, nie odkładając jednak przygotowanego kamienia.

Jay podwinął nogawkę spodni, by uważnie zlustrować stan swojego kolana. Już zaczynał tworzyć się siniak. Gniewnym wzrokiem obrzucił dziewczynę, a ona odwzajemniła mu się beznamiętnym spojrzeniem.

– Nie powinieneś odwracać się tak gwałtownie – stwierdziła. – Przestraszyłeś mnie.

– Ja przestraszyłem… – Jay zupełnie nie wiedział, co właściwie powinien powiedzieć.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Sądziłam, że jesteś razem z nim – oznajmiła energicznie, zwracając drobny podbródek w stronę śluzy. – Wykorzystuje nasze samochody i biednego Toffiego na swoje cele.

Jay spuścił nogawkę.

– Ten! Nie jest żadnym moim kumplem – stwierdził urażonym tonem. – To wariat.

– Ach, tak. To w porządku.

Dziewczyna odłożyła kamień z powrotem do bandany. W tym samym momencie zabrzmiały dwa kolejne wystrzały, po których echem rozległ się wojenny okrzyk Zetha:

– Cyganichy! Cyganichy!

Dziewczyna rzuciła uważne spojrzenie ponad krzewami, po czym uniosła jedną z gałęzi, najwyraźniej planując ześliznąć się w dół kanału.

– Hej, poczekaj chwilę!

– A czemu?

Prawie na niego nie spojrzała. W cieniu krzewów jej oczy nabrały złocistego odcienia niczym ślepia sowy.

– Co zamierzasz zrobić?

– A jak myślisz?

– Przecież powiedziałem ci, że to wariat – złość Jaya wywołana niespodziewanym atakiem ustąpiła miejsca przerażeniu. – To wariat. Nie powinnaś się z nim w cokolwiek wdawać. Wkrótce znudzi mu się ta zabawa i wtedy zostawi was w spokoju.

Dziewczyna wpatrywała się w niego z otwartą pogardą.

– Ty pewnie tak właśnie byś postąpił?

– Hmm… Sądzę, że tak.

Wydała z siebie jakiś dźwięk, który równie dobrze mógł wyrażać rozbawienie, jak i pogardę, po czym przemknęła zwinnie pod gałęzią, chwytając się jej jedną ręką dla równowagi. Potem, hamując obcasami, ześliznęła się po skarpie kanału i dotarła do żwirowego dna. Teraz Jay zorientował się już, co zamyślała. Pięćdziesiąt metrów poniżej nabrzeża znajdował się przesmyk, który wychodził wprost na śluzę. Czerwony ił i luźny żwir pokrywały w tym miejscu brzeg kanału. Wąskie pasmo krzewów dawało dobrą osłonę. Było to jednak miejsce zdradliwe – jeżeli podeszło by się do niego zbyt szybko czy nieostrożnie, można było się zwalić z osypiska wprost na leżące pod spodem kamienie. Niemniej stanowiło ono dla dziewczyny idealne miejsce do ataku na Zetha – zakładając, oczywiście, że właśnie to zamierzała zrobić. Chociaż trudno uwierzyć, że chciała się na coś takiego poważyć. Jay ponownie rzucił okiem w tamtą stronę i zauważył, jak przemyka teraz dużo niżej, niemal niewidoczna za gęstą roślinnością. Właściwie nie spostrzegłby jej wcale, gdyby nie płomienny kolor jej włosów. Jeżeli tego chce, to jej sprawa, powiedział sobie w duchu. Ostatecznie on ją ostrzegał.

A na dodatek to przecież w ogóle nie była jego sprawa.

Nie miał z tym nic wspólnego.

Ciężko wzdychając, podniósł puszkę wypełnioną węglem – swoim trzydniowym łupem – po czym zaczął gramolić się w dół skalistej ścieżki.

Obrał inną drogę wiodącą w stronę popieliska, niemal na całej długości obrośniętą krzewami. Zresztą tak czy owak Zeth w ogóle nie patrzył w tę stronę. Był zbyt pochłonięty strzelaniem i wrzaskami. W tej sytuacji nie trudno było przemknąć przez otwartą przestrzeń popieliska i skryć się na jego osłoniętym skraju. Nie była to równie dobra kryjówka, jak ta, którą wybrała dla siebie dziewczyna, ale w tych okolicznościach musiała mu wystarczyć. Ostatecznie powinni sobie poradzić we dwójkę przeciwko jednemu Zethowi. Zakładając oczywiście, że to naprawdę będzie rozgrywka dwa na jeden. Jay starał się nawet nie myśleć o kumplach Zetha, którzy mogli znajdować się gdzieś w pobliżu, gotowi przybiec na każde zawołanie.

Postawił na ziemi puszkę z węglem, a sam przyczaił się na skraju popieliska. Teraz zdawało mu się, że Zeth jest bardzo blisko; Jay nawet słyszał jego oddech i szczęk wiatrówki, gdy Zeth ją złamał, żeby ponownie załadować. Jeżeli się trochę wychylił, mógł nawet dostrzec swego wroga – tył jego głowy kawałek profilu, szyję upstrzoną ropnym trądzikiem i ogonek tłustych włosów. Ponad śluzą nie ujrzał ani śladu po dziewczynie i nagle zaczął się z niepokojem zastanawiać, czy ona aby przypadkiem nie uciekła. Jednak już chwilę później spostrzegł błysk czerwieni ponad przesieką i zobaczył kamień wystrzelony z krzaków, trafiający Zetha prosto w ramię. Jay zdumiał się celnością rzutu dziewczyny. Zobaczył, jak Zeth obraca się gwałtownie, wyjąc z bólu i zaskoczenia. Kolejny kamień uderzył go w splot słoneczny, a gdy Zeth skierował się w stronę przesieki, Jay nucił dwoma bryłami węgla w jego plecy. Jedna z nich chybiła, druga doszła celu i Jaya oblała w tym momencie gorąca fala radosnego uniesienia. Zanurkował w krzaki.

– Zabiję cię, gnoju! – Głos Zetha zabrzmiał bardzo dorośle, jakby był olbrzymem w skórze nastolatka. A na dodatek rozległ się niemal nad uchem Jaya. W tym samym momencie dziewczyna zaczęła jednak rzucać kamieniami, uderzając ich wspólnego wroga w kostkę, potem chybiając, a jeszcze potem strzelając prosto w bok jego głowy. Rozległ się taki dźwięk, jakby kij bilardowy trafił w bilę.

– Zostaw nas w spokoju – wrzasnęła dziewczyna ze swej kryjówki na szczycie osypiska. – Zostaw nas w spokoju, ty sukinsynie!