Изменить стиль страницы

Jay rozejrzał się wokół zaintrygowany. Przeszył go nagły dreszcz, jakby niespodziewanie do wnętrza pokoju wpadł podmuch lodowatej bryzy – bryzy pochodzącej z jakichś odległych rejonów. Dopiero w tym momencie zauważył, że farba na ścianach była zupełnie świeża; obok kartonu z puszkami leżały pędzle, dokładnie wymyte i starannie ułożone z jeszcze wilgotnym włosiem. Podmuch powietrza zdawał się teraz silniejszy, niosący woń dymu, karmelu, jabłek i świętojańskiej nocy. Radio zatrzeszczało cicho.

– Cóż, chłopcze – odezwał się jakiś głos w ciemnościach. – Trudno powiedzieć, byś się śpieszył.

Jay odwrócił się tak gwałtownie, że niemal stracił równowagę.

– Powoli – ostrzegł Joe łagodnym głosem.

– Joe!?

Joe nic się nie zmienił. Miał na głowie swoją starą czapkę, T-shirt z logo Thin Lizzy, spodnie do pracy w ogrodzie i górnicze buty. W ręku trzymał dwa kieliszki. Przed nim, na stole, stała butelka wina z kwiatu czarnego bzu, rocznik 1976.

– Zawsze mawiałem, że przywykniesz do tego trunku – zauważył z satysfakcją w głosie. – Szampański kwiat bzu. Ma swoją moc, hę?

– Joe!?

Jaya przeszyło takie uczucie gwałtownej radości, że aż zadźwięczały wszystkie butelki. Teraz ostatnie wydarzenia wreszcie nabrały sensu – pomyślał w delirycznym zaćmieniu; teraz w końcu złożyły się w sensowną całość. Te znaki, wspomnienia – wiodące go do tego miejsca – nagle nabrały treści.

Jednak już parę sekund później uderzyła go brutalna świadomość rzeczywistości – jakby przebudził się nagle ze snu w momencie, gdy wszystko miało właśnie zostać cudownie wyjaśnione, ale wraz z dziennym światłem zapadło się w nicość, trzasnęło na tysiąc drobnych kawałków.

Przecież to było zupełnie niemożliwe. Nawet zakładając, że Joe jeszcze żył, musiałby teraz być już po osiemdziesiątce. Joe po prostu odszedł, powiedział sobie Jay stanowczo. Rozpłynął się niczym złodziej w mrokach nocy, pozostawiając po sobie jedynie pytania, na które nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi.

Jay spojrzał uważnie na starszego pana oświetlonego blaskiem świecy, zajrzał w jego jasne, żywe oczy otoczone siateczką zmarszczek, wywołanych częstym śmiechem, i po raz pierwszy spostrzegł, że Joego otaczała jakaś pozłocista poświata – nawet wokół czubków jego buciorów dał się zauważyć niesamowity pobłysk – pobłysk nostalgii.

– Nie jesteś rzeczywisty, prawda? – spytał Jay. Joe wzruszył ramionami.

– A cóż to znaczy rzeczywisty? – rzucił nonszalancko. – Coś takiego nie istnieje, chłopcze.

– Rzeczywisty w tym sensie, że obecny tutaj ciałem. Joe przyglądał mu się cierpliwym wzrokiem, niczym nauczyciel pouczający nie dość rozgarniętego ucznia. Głos Jaya wzniósł się niemal gniewną nutą.

– Rzeczywisty to znaczy istniejący tu i teraz w swojej cielesnej powłoce. Nie będący jedynie wytworem mojej przesyconej winem wyobraźni, chorym omamem lub pierwszym symptomem zatrucia krwi czy też doświadczeniem pozacielesnym odczuwanym w chwili, gdy tak na prawdę siedzę gdzieś w białym pokoju, spętany specjalnym kaftanem bez rękawów.

Joe wciąż przyglądał mu się łagodnie.

– A wiec wyrosłeś na pisarza – rzucił od niechcenia. – Zawsze mawiałem, żeś jest mądrym chłopcem. Napisałeś coś dobrego, hę? Zarobiłeś dużo tysiączków?

– Tak, zarobiłem kupę szmalu, ale napisałem tylko jedną dobrą książkę. Bardzo dawno temu. Aż za dawno. Cholera, wciąż nie mogę uwierzyć, że siedzę tu i gadam sam do siebie.

– Tylko jedną, hę?

Jayem ponownie wstrząsnął dreszcz. Zimna, nocna bryza wciskała się wąską strużką przez na wpół otwartą okiennicę, niosąc ze sobą ten przyprawiający o drżenie podmuch z innych rejonów.

– Chyba naprawdę jestem chory – powiedział Jay cicho do siebie. – To szok toksyczny czy tym podobne paskudztwo, które złapałem przez ten cholerny potrzask. Zaczynam majaczyć.

Joe energicznie potrząsnął głową.

– Nic ci nie będzie, chłopcze – odezwał się kpiącym to nem. – Wpadłeś tylko w drobną pułapkę na lisy. Ten stary człowiek trzymał tu kury. A kury przyciągały lisy. On zawsze zaznaczał, gdzie są te pułapki niewielkim kawałkiem szmatki.

Jay spojrzał na skrawek flaneli, który wciąż mocno ściskał w dłoni.

– A ja myślałem…

– Wiem, co myślałeś. – Oczy Joego rozbłysły rozbawieniem. – Zawsze taki sam. Rzucający się we wszystko na łeb na szyję, bez rozeznania, co w trawie piszczy. I wciąż pełen pytań. Ciekaw, jak nie tego, to owego – mówiąc to, wyciągnął w stronę Jaya dłoń z kieliszkiem napełnionym żółtym winem z kwiatu bzu. – Wlej w siebie ten płyn – za rządził miękkim głosem. – Dobrze ci zrobi. Powiedziałbym ci też, żebyś wyszedł i poszukał biskupiego ziela, ale teraz planety nie są przychylne dla zbiorów.

Jay wbił w niego wzrok. Jak na zjawę czy halucynację Joe był nadzwyczaj realny. Pod paznokciami i w siateczce zmarszczek na dłoni miał ogrodową ziemię.

– Jestem chory – wyszeptał cicho Jay. – A ty zniknąłeś tamtego lata. Odszedłeś bez słowa pożegnania. Teraz ciebie wcale tu nie ma. Jestem tego pewien.

Joe potrząsnął głową.

– Eee tam – rzucił przyjacielskim tonem. – Porozmawiamy o tym, kiedy się poczujesz lepiej.

– Kiedy się poczuję lepiej, ciebie już tu nie będzie. Joe roześmiał się serdecznie i zapalił papierosa.

W chłodnym powietrzu zapach dymu zdawał się cierpki i ostry. Jay spostrzegł – nie czując zaskoczenia – że Joe wyciągnął swojego papierosa ze starej paczki playersów numer 6.

– Zapalisz? – zapytał, wyciągając paczkę w jego stronę.

Przez chwilę papieros w ręku Jaya zdawał się jak najbardziej prawdziwy i namacalny. Zaciągnął się mocno, ale dym miał posmak zatęchłego kanału i płonących ognisk.

Rzucił więc zapalonego papierosa na betonową posadzkę, bezmyślnie przyglądając się iskrom, które wyskoczyły w górę, gdy niedopałek uderzył o twardą powierzchnię. Nagle zaczęło mu się kręcić w głowie.

– Może położyłbyś się na chwilę – zaproponował Joe. – Masz tu śpiwór i kilka koców – całkiem czystych, i w ogóle. Wyglądasz na umordowanego.

Jay bez przekonania położył się na kocach. Był wyczerpany. Rwała go głowa, stopę przeszywał ból, czuł się całkowicie skołowany. Wiedział, że ma poważne powody do zmartwienia. Jednak chwilowo zdawało mu się, że jest całkiem pozbawiony możliwości krytycznej oceny sytuacji. Zbolały, ułożony na prowizorycznym posłaniu, naciągnął na siebie śpiwór, który okazał się ciepły, czysty i wygodny. Przez głowę przebiegło mu nagle pytanie, czy wszystko, co działo się wokół, nie było jedynie ułudą wywołaną hipotermią – czy przypadkiem nie przypadła mu w udziale rola głównego bohatera w jakiejś obłąkańczej wersji „Dziewczynki z zapałkami”? Wybuchnął śmiechem. Ziemniaczany Facet. Całkiem zabawne, co? Znajdą go rankiem ze skrawkiem czerwonej flaneli w jednej i pustą butelką po winie w drugiej dłoni – zamarzniętego, z błogim uśmiechem na ustach.

– Nie licz na to – rzucił Joe rozbawionym tonem.

– Pewnie, podobne historie nie przytrafiają się starym pisarzom – wymamrotał Jay. – Pisarze po prostu tracą zmysły. – Zaśmiał się ponownie, tym razem dość dziko. Świeca zaskwierczała i zgasła, chociaż świadomość Jaya wciąż upierała się, że to starszy pan ją zdmuchnął. Bez migotliwego płomyka pokój zdawał się przeraźliwie ciemny. Wąska smuga księżycowej poświaty musnęła kamienną podłogę. Za oknem jakiś ptak wydał z siebie przejmujący trel. Gdzieś z oddali dobiegł rozdzierający krzyk – kota czy może sowy. Jay leżał bez ruchu, wsłuchując się w dźwięki nocy. Było ich tak wiele! A chwilę potem za oknem dał się słyszeć odgłos przypominający ludzkie kroki. Jay zamarł.

– Joe?

Ale starszy pan już zniknął – zakładając, że w ogóle tu był. Odgłos zaś dobiegł go znowu – cichy, stłumiony, ukradkowy. Pewnie jakieś zwierzę, powiedział sobie Jay. Pies, a może lis. Wstał jednak i podszedł do okna.

Za uszkodzoną okiennicą wyraźnie majaczyła sylwetka ludzka.

– Jezu!

Odruchowo gwałtownie postąpił w tył – zbyt gwałtownie, jak na swoją zranioną kostkę, tak że niewiele brakowało, a zwaliłby się bezładnie na podłogę. Postać była wysoka – jej rozmiary wyolbrzymiała jeszcze wielka, ciężka kapota i czapka z daszkiem. Jay dostrzegł w przelocie rozmazane, niewyraźne rysy twarzy ukryte pod daszkiem, włosy rozsypujące się po kołnierzu, oczy przepełnione gniewem w bladej twarzy. Ulotne wrażenie, że to ktoś znajomy. Bardzo ulotne. W mgnieniu oka go opuściło. Kobieta stojąca za okiennicą była mu zupełnie obca.