Изменить стиль страницы

19

Lansquenet, marzec 1999

W powietrzu unosił się aromat zapadającego mroku – gorzkodymny, herbaciany, na tyle łagodny, że zdawał się obiecywać możliwość spędzenia nocy pod gołym niebem. Winnicę, położoną na lewo, przepełniały różne dźwięki: ptasie trele, kumkanie żab, cykanie owadów. Jay wciąż jeszcze widział ścieżkę pod stopami, lekko wyzłoconą ostatnimi promykami zachodzącego słońca, jednak światło nie padało już na front domu, który teraz wyglądał ponuro, niemal groźnie. Jay zaczął się nawet zastanawiać, czy jednak nie powinien był odłożyć wizyty na następny ranek.

W końcu zniechęciła go myśl o długim marszu do wioski. Miał na nogach solidne buty z wysoką cholewką, które – gdy opuszczał Londyn – wydawały się sensownym wyborem na drogę, ale które teraz – po tak wielu godzinach podróży – zaczęły go uciskać i obcierać. Gdyby tylko dostał się do wnętrza domu, a to – sądząc po zabezpieczeniach, jakie do tej pory zobaczył, nie powinno być trudne – wówczas mógłby się tam przespać. Do wioski natomiast wybrałby się nazajutrz rano.

Przecież w zasadzie nikt nie mógłby mu zarzucić, że wtargnął na ten teren czy do tego domu bezprawnie. Bo to wszystko już niemal stało się jego własnością. Doszedł do warzywnika. Coś z boku domu – prawdopodobnie naderwana okiennica – uderzało rytmicznie o tynk, wydając przykre, żałobne dźwięki. Z tyłu budynku, pod drzewami, przesuwały się cienie, stwarzając wrażenie, że stoi tam człowiek: przygarbiona postać w czapce i kapocie. Coś odskoczyło mu spod stóp ze świstem, gdy postawił kolejny krok – kolczasta łodyga karczocha, wciąż zwieńczona zeszłorocznym kwiatem, teraz wysuszonym niemal do stanu nieistnienia. Gdy był w połowie zaniedbanego ogródka, jakiś drobiazg zatrzepotał mu przed oczami, pasemko czegoś miękko owiniętego wokół sztywnej gałęzi dzikiej róży. Skrawek tkaniny. Z miejsca, w którym stał, Jay nie mógł dojrzeć nic poza tym, ale i tak od razu wiedział, co to jest. Flanela. Czerwona. Upuścił torbę na skraju ścieżki i wszedł w plątaninę zielska, będącą swego czasu ogrodem warzywnym, odgarniając wysokie, sztywne łodygi. To był znak. To nie mogło być nic innego – tylko specjalny omen.

Kiedy dał kolejny krok, by pochwycić skrawek tkaniny, coś zachrzęściło gwałtownie pod jego lewą stopą, po czym zatrzasnęło się z gniewnym zgrzytem metalu wokół jego kostki, przebijając miękką skórę buta. Jay stracił równowagę, poleciał do tyłu w zielsko, a dojmujący ból rozlał się po nodze, stając się nie do zniesienia. Klnąc siarczyście, Jay pochwycił gwałtownie ten przedmiot zarysowujący się niewyraźnym kształtem w mroku i natrafił palcami na ząbkowany metal uczepiony jego stopy.

Potrzask, pomyślał w osłupieniu. Jakiś potrzask.

Ból był tak silny, że w pierwszej chwili nie mógł rozumować logicznie, więc przez kilka cennych sekund gapił się bezmyślnie na ów przedmiot wgryzający się coraz głębiej w jego but. Palce zaślizgały mu się na metalu i wtedy Jay zorientował się, że krwawi. Wpadł w panikę.

Wielkim wysiłkiem zmusił się do bezruchu. Jeżeli to był potrzask, trzeba rozewrzeć go siłą. Przecież to paranoja wmawiać sobie, że został zastawiony specjalnie na niego. Prawdopodobnie ktoś chciał upolować królika, może lisa czy inne zwierzę.

Przez moment straszny gniew stępił jego ból. Cóż za karygodna nieodpowiedzialność, kryminalna bezmyślność, by zastawiać potrzaski na zwierzęta tak blisko czyjegoś domu – jego domu. Jay zaczął mocować się z żelastwem. Wydawało mu się, że ma do czynienia z bardzo starym i prymitywnym urządzeniem. Pułapkę zaprojektowano na zasadzie gwałtownie zaciskających się szczęk i przymocowano do ziemi za pomocą metalowego kołka. Z boku umieszczono zapadkę. Jay klął, walcząc z zardzewiałym mechanizmem, czując, że przy każdym ruchu zęby potrzasku zatapiają się coraz głębiej w jego kostkę. Wreszcie poradził sobie jakoś z zapadką, ale i tak potrzebował kilku prób, by rozewrzeć metalowe szczęki, a kiedy w końcu zdołał to zrobić, odczołgał się nieco do tyłu, niezdarnie, i spróbował ocenić rozmiar okaleczenia. Noga już spuchła, skóra cholewki oblepiała ją bardzo ściśle, tak więc zdjęcie butów w normalny sposób mogło lada chwila stać się niemożliwe.

Usilnie się starał nie myśleć o rozmaitych groźnych szczepach bakterii, które właśnie teraz być może wdzierały się do jego organizmu. Wydźwignął się do pozycji stojącej i niezręcznie podskakując na jednej nodze, powrócił na ścieżkę. Usiadł na kamieniach i zabrał się za zdejmowanie buta.

Zajęło mu to prawie dziesięć minut. Kiedy skończył, oblewał go pot. Teraz było już zbyt ciemno, aby dokładnie obejrzeć nogę, ale i bez tego Jay wiedział, że minie jakiś czas, zanim znowu odważy się normalnie na niej stąpać.

20

Pog Hill, lato 1977

Nowe metody ochronne nie były jedyną zmianą w okolicach Pog Hill tego roku. W Nether Edge zjawili się goście. Jay wciąż tam chadzał co kilka dni, przyciągany przez niezwykłą aurę subtelnego rozkładu; przez przedmioty pozostawione, by zbutwieć w spokoju. Nawet w najgorętsze dni lata nie rezygnował z przeszukiwania swoich ulubionych miejsc; wciąż pojawiał się nad brzegiem kanału, w okolicach popieliska i wysypiska – częściowo w poszukiwaniu rzeczy przydatnych dla Joego, a częściowo dlatego, że te miejsca nie przestawały go fascynować. Musiały też stanowić pewną atrakcję dla Cyganów, ponieważ tam właśnie założyli swój obóz, na który składały się cztery auta kempingowe ustawione w kwadrat niczym wozy amerykańskich pionierów dla obrony przed wrogiem. Samochody były szare, rdzewiejące, z osiami uginającymi się od nadmiaru nagromadzonego bagażu, z drzwiami mocowanymi na sznurki i oknami zmatowiałymi od starości. Ludzie w nich mieszkający przedstawiali się równie nieatrakcyjnie. Sześcioro dorosłych i tyleż samo dzieci, wszyscy ubrani w dżinsy lub kombinezony, czy tanie, kupione na bazarach, nylonowe koszulki. Ich świat sprawiał wrażenie lepkiego od brudu – był wizualizacją permanentnie unoszących się nad obozowiskiem zapachów: starej frytury, niedopranej odzieży, benzyny i śmieci.

Jay nigdy przedtem nie widział Cyganów. Ta bezbarwna, prozaiczna grupa zupełnie nie była tym, co obiecywały wszystkie jego dotychczasowe lektury. Nigdzie nie widział ani śladu konnych wozów, z bokami malowanymi w szaleńcze, żywe wzory, czy ciemnowłosych, niebezpiecznych piękności ze sztyletami u pasa bądź ociemniałych staruszek obdarzonych mocą jasnowidzenia. Te wszystkie jego wyobrażenia o Cyganach znajdowały jeszcze potwierdzenie w doświadczeniach Joego, więc gdy Jay spoglądał na obozowisko ze swojego ulubionego punktu ponad śluzą, czuł, że denerwuje go ich obecność. Wydawali się najzwyklejszymi ludźmi i póki Joe nie potwierdził ich egzotycznego pochodzenia, Jay nabierał coraz silniejszego przeświadczenia, że to jedynie turyści z południa zamierzający powłóczyć się po wrzosowiskach.

– Nie, chłopcze – stwierdził autorytatywnie Joe, wskazując na odległe obozowisko, gdzie z niewielkiego, blaszanego komina wąska, blada smużka dymu wiła się ku niebu nad Nether Edge. – To nie turyści. To Cyganie, a jakże. Może nie Romowie z krwi i kości, ale prawdziwe cygańskie dusze. Podróżnicy. Tacy jak ja za dawnych lat. – Zmrużył oczy, spoglądając poprzez papierosowy dym na obozowisko. – Po mojemu zostaną tu przez zimę. Odjadą z nadejściem wiosny. Nikt ich nie będzie niepokoić w dolinie Edge. Teraz już nikt tam nie chodzi.

Oczywiście nie była to do końca prawda. Jay uważał Nether Edge za swoje terytorium i przez kilka pierwszych dni obserwował Cyganów z taką samą złością i niechęcią, jaką pierwszego roku w Monckton czuł wobec Zetha i jego koleżków. Rzadko widział wśród samochodów kempingowych jakiś ruch – tylko niekiedy wśród pobliskich drzew suszyło się pranie, a pies uwiązany do pierwszego z brzegu samochodu szczekał przeraźliwie i nieustannie. Raz czy dwa spostrzegł też kobietę niosącą wodę w wielkich kanistrach w stronę pojazdu. Woda pochodziła z czegoś w rodzaju rury z zaworem wmurowanej w betonowy kwadrat przy piaszczystej ścieżce. Podobne urządzenie znajdowało się także po drugiej stronie obozu.