Taras zmusił konia, aby podszedł bliżej. Ledwie odnajdywał w zmasakrowanych obliczach podobieństwo rysów twarzy swych niedawnych towarzyszy. Młodszy Horyłko miał wbity w oczodół pierścień herbowy brata Michała – srebrny, szlachecki sygnet ukazujący rozdartą strzałę skierowaną ku niebu. W ustach Sysuna tkwił porwany, parciany mieszek, leżący przedtem pod posągiem Matki Boskiej, zrabowany staremu zakonnikowi.

Wtem Ołeś podniósł zakrwawioną głowę. Taras ujrzał dwie krwawe dziury po wyłupionych oczach.

„Spasi Chryste – przemknęło mu przez głowę. – On patrzy... Widzi mnie...”.

– Boli... – wyszeptał Ołeś. – Strasznie boli.

– Spasi Chryste – jęknął Kozak. – Dostojno jest’ jako woistinu błażiti Tia Bohorodicu, Prisnobłażennuju i Prenieporocznuju i Matier’ Boha naszeho...

Nie mógł dokończyć odmawiania modlitwy, bo Ołeś jęknął takim głosem, że Taras zadygotał.

– Posłuchajte chrestianiny... kto majet ucha! Niechaj sia prybłyżaje... prawdu Bożoju słucha, bo prybłyżajet sia sud Bożoj, ześlat Hospod’ karu mnożoj. Prychodyt hodyna, de wsiaja rodyna krowciou sia pomażet... Taras, ty słyszysz?

– Ołeś, ja... z półhaka, skrócę ci mękę.

– Taras, my przeklęci jesteśmy. Przeklęci, chodząc, jedząc, śpiąc... Przeklęci stojąc, pożywiając za to...

– Ołeś... Nie będziesz się męczył...

– ...żeśmy ubili starego Lacha we dworze i Boharodzicy głowę odcięli! Ty słuchasz? Słuchaj – szeptał półprzytomnie starszy bandurzysta. – Ja już nad grobem stoję.

– Słucham.

– Ty jesteś wybrany, Taras... Ciebie wybrała Boża Rodzicielka, jako jedynego zacnego w naszej kompanii. Jedynego, który okazał... miłosierdzie. Tyś jest wybrany, aby zaprowadzić pokój Boży na Ukrainie. Ty poniesiesz swój krzyż jak Chrystus, do obozu koronnego. Ty między Lachy pójdziesz, by im winy wybaczyć i do zgody nakłaniać.

– Ołeś, co ty gadasz? Jaki pokój Boży? Jak to?

– Będzie wielkie krwi przelanie na Ukrainie. Wsie lasem porosną, wilki w nich wyć będą, detyny małe i mołodycie pójdą w jasyr... Stratują nasze pola kopyta wrażych koni. Brat brata krwią zmoczy i ordzie przedawać będzie, a chłopi nasi i Kozacy niewolnikami będą okrutnego tyrana. Tak będzie, jeśli nie zapanuje na Ukrainie pokój Boży... Taras, słyszysz...

– Tak – jęknął Taras. – Słyszę...

– Ja widzę... Widzę, jak korona złota na ziemię upada... Czarne orły ją dziobią. Ale powstanie ze stepów rycerz przeogromny. On koronę podniesie i na swą głowę nałoży. A rycerz ten mieć będzie w herbie tarczę na tarczy. A potem stanie się wielka bitwa przy mogile Soroce przy samym Bohu. A kiedy świt po niej nastanie, zaprowadzi ten łycar pokój Boży na Ukrainie i uratuje ją... na zawsze.

– ...czestniejszuju chieruwim i sławniejszuju biez srawnienija sierafim, biez istlenija Boha Słowa rożdszuju, suszczuju Bohorodicu Tia wieliczajem – zakończył Kozaczek modlitwę.

– Taras – szeptał dalej umierający Ołeś – ja widzę jego, króla Bożego, ja czuję jak ty i Bohun koło niego w step jedziecie. Na głowie rycerza jest korona, a w Bohunowym ręku buława... I ty jesteś z nimi. Taras! Ty to wszystko sprawisz!

Taras przeżegnał się.

– Ty widziałeś, co nas czeka...? Dlatego... odjechałeś?

– Widziałem – załkał bandurzysta. – Ja... ne znaju, co to jest...

– Ty już do końca życia będziesz takie rzeczy widział. Ty będziesz oglądał, jak twoi druhowie na śmierć idą, jak orda i Lachy rezają dziatki maleńkie, jak ludzi w jasyr biorą, jak mołodycie niewolą. Ty teraz już zawsze zobaczysz, kto jaką śmiercią zginie.

– Ołeś – jęknął Taras. – Ołeś, wybaczcie mi... Ja nie chcę. Nie chcę tego widzieć. Nie mam sił!

– Jeśli nie chcesz, tedy winieneś mieć staranie około pokoju Bożego – jęknął wbity na pal Kozak. – Bo tylko wtedy zaznasz spokoju. Tak mówi Bohorodzica nasza i ty masz się jej słuchać. Młody jesteś i słaby. Lachy i Kozacy to wilki przy tobie. Ale ty masz lirę, którą dał ci pacholik we dworze. Tak ty jej strzeż jak oka w głowie. Jako źrenicy wolności kozackiej. A kiedy w opałach będziesz, zagraj na niej wrogom twoim. Jej nuta ukoi dusze rozszalałe, upiry i sysuny. Idź, Tarasie. Idź i graj.

Weresaj ledwie rozumiał słowa Ołesia.

– A teraz wróć do Bohuna i powiedz mu... rzeknij te słowa... – charczał umierający. – Że Czarna Rada będzie...

Taras słuchał, drżąc ze strachu. Nie mógł oderwać wzroku od umęczonej twarzy Ołesia i dwóch krwawiących dziur, w których miejscu jeszcze dzisiaj rano były szmaragdowe oczy Kozaka – piękne, okolone ciemnymi rzęsami. Oczy, którymi łowił uśmiechy najpiękniejszych mołodyć.

A potem usłyszał szelest i omal nie umarł z przerażenia. Tuż obok, na palu poruszył się Sysun i wypluł porwaną sakiewkę zakonnika.

– On łże... – wycharczał. – Nie słuuuuchaj go, Taras. Nie będzie Bożego pokoju... na Ukrainie.

– Uciekaj! – jęknął Ołeś.

– Zaraz... czekaj, chcę ci... coś rzec przed śmiercią, Tarasie, zbliż się!

Kozak zadygotał.

– Ot, widzisz, co z nami zrobiły Lachy – mówił Sysun. – Idź i pomścij nas, druhów swoich. Zduś za każdego z nas jedno lackie gardło. Co mówię jedno – i tuzin nie starczy... Sły... szysz... Idź, rezaj Lachów i parchów, coby ich noga nie postała na Ukrainie.

– Nie słuchaj go! Taras, miej staranie około pokoju!

– Rezaty Lachiw! – warczał Sysun. – Bij ich, jakoby wilk ze stepów, serca rozszarpuj. Nikomu nie przepuszczaj, dziatkom, żonom, niewiastom. A jak ci szabli nie stanie, za kindżał chwytaj, za topór, za ośnik, za kosę i tak ich morduj, aby wiedzieli, że giną...

– Taras, uciekaj! – jęknął Ołeś. – On cię chce zatrzymać... Chce twej śmierci. Jedź do Bohuna... Jedź, błagam. Szybko!

– Taras, chodź do mnie... Chodź, zbliż się, detyno. Muszę ci coś rzec... Coś ważnego... Słowo, które...

– Uciekaj!!! – zajęczał Ołeś. Głowa zwisła mu bezwładnie na piersi. Taras ponaglił konia, bezwiednie zbliżył się do Sysuna, a wówczas zobaczył coś, co sprawiło, że osełedec stanął mu dęba.

W mgłach i oparach wokół pagórka z zakrwawionymi palami zarysowały się ciemne sylwetki jeźdźców. Otaczali go posępni, milczący mężowie w postrzępionych kołpakach, deliach i poszarzałych, dziurawych żupanach. W porozdzieranych kolczugach i misiurkach poznaczonych nacięciami szabel, w pordzewiałych karwaszach, w bechterach, bastardach, giermakach i bekieszach. Niegdyś ich rzędy końskie, suknie i moderunek musiały skrzyć się od barw i klejnotów. Dziś były zdarte, porwane, pokryte wieloletnim kurzem, błotem i pyłem. Jeźdźcy dosiadali kiedyś wspaniałych wierzchowców. Teraz jednak konie były poszerszeniałe, okryte poplamionymi krwią czaprakami, starymi rzędami, z których zwieszały się resztki forg, kutasów, fręzli i wspaniałych zdobień. Taras patrzył na nie osłupiały, przenosił wzrok z jednego pyska na drugi... To były piękne konie, araby i anatolijczyki. Nie widział wśród nich sekieli czy kozackich bachmatów. To były polskie wierzchowce!

A potem powiał wiatr. Załopotał podziurawioną od kul wypłowiałą chorągwią, na której przedstawiona była gwiazda, odwrócony półksiężyc i wetknięty weń błahoczestwy krzyż... Taras znał ten herb. To był Korybut... Znamię strasznego kniazia Wiśniowieckiego.

Jarema!

To słowo wzbudzało lęk i grozę, nawet wśród najstarszych, zdziczałych siczowych Kozaków; rzucało na kolana całe pułki i sotnie kozackie. Taras miał oto przed sobą jedną z chorągwi nieżyjącego już kniazia Jaremy. Jedną z rot, które nawet na tej bezpardonowej wojnie wyróżniały się strasznym okrucieństwem, gdyż służyła w nich szlachta, która straciła w powstaniu dwory, żony i dzieci. Wiśniowiecczycy nie darowali żadnemu z Kozaków, pozostawiając za sobą tylko niebo i ziemię. Zadrżał Taras, gdy wejrzał w oblicza otaczających go jeźdźców, kiedy dostrzegł blade, wypłowiałe oczy, nastroszone białe brwi i wąsy, puste, wypalone spojrzenia niewyrażające żadnych odczuć. Zobaczył pokryte bliznami czoła, chusty zasłaniające wyłupione oczy, obcięte uszy, kikuty odrąbanych rąk, ślady po torturach zadanych przez Kozaków. Taras wiedział, że nie mógł trafić gorzej.