Już w jarze dołączył do Sysuna, Ołesia i pozostałych Kozaków. Jechali w milczeniu. Oblicza mołojców były zasępione, poszarzałe. Chadzka, która miała przynieść sławę i bogactwo, dała im zaledwie kilka nędznych szelągów, bo we dworze, zamiast bogatego szlachcica, znaleźli samotnego księdza i gromadę okaleczonych dziatek. Sysun omylił się po raz pierwszy. A to mogło oznaczać, że odwróciła się od niego kozacka sława, która w rzeczy samej bywała wielce kapryśną panią. Czasem wiodła do buławy i dostojeństw, lecz znacznie częściej do śmierci od szabli, na palu, szubienicy lub do długiego konania w stepie. Być może zatem niepowodzenie oznaczało, że Taras winien był szukać sobie zacniejszej kompanii, w której łatwiej było o wojenne przygody i godziwe łupy.

Nagle jadący na przedzie Morozowicki zatrzymał się, a potem zeskoczył z bachmata, widząc ślady odciśnięte w rozmiękłym gruncie.

– Konie – rzekł. – Tuzin zbrojnych, albo i więcej.

Morozowicki pochylał się nad tropem, dotykał odcisków, wreszcie wyprostował się ze zmarszczonym od frasunku czołem.

– Lachy. Kopyta dobrze podkute. Lepiej jak nasze bachmaty.

– Dawno temu?

– Rano, kiedy dwór paliliśmy.

– Trastia ich mordowała!

– Pewnie dym widzieli.

– Wiedzą o nas! – jęknął Ołeś.

– Było nie palić dworu – mruknął Taras.

– Milcz! – syknął Sysun. – Zabierajmy dupy w troki!

Rozejrzeli się dokoła, ale las był cichy i spokojny.

– W konie.

Ruszyli rysią. Tajemnicze ślady odchodziły od strumienia w stronę lasu. Widać Lachy nie podążali dalej jarem, ale skręcili z traktu i skryli się wśród drzew. Sysun, chmurny i milczący, poderwał konia w skok. Wypadli na polanę porośniętą bodiakami i ostami, przecięli strumień szemrzący wśród kamieni i wjechali w las, znikli w mgłach ścielących się jak tuman dymów pomiędzy mokrymi pniami drzew.

Deszcz przestał padać. Nadciągało mokre kwietniowe popołudnie, niebo było u szczytu czyste i błękitne, jedynie na zachodzie połyskiwały białawe szczyty wielkich chmur, skłębione niby tłum pohańskich łbów w szyszakach. Ziemia parowała po niedawnym deszczu. Wilgotna mgła osadzała się na czankach, zaponach i metalowych ozdobach rzędów końskich, otulała ich zasłoną oparów, zmieniała bachmaty i podjezdki Kozaków w korowód widm i mar, zraszała kropelkami wilgoci końską sierść.

Wjechali w dębowy las, a potem, gdy wychynęli na kolejną polanę, Taras przyjrzał się swoim towarzyszom. Najpierw zamrugał, przetarł rozpalone źrenice ręką, jakby nie dowierzając temu, co widzi. Jęk wyrwał mu się z piersi.

Zobaczył...

Zobaczył to, czego spodziewał się od południa, od chwili, gdy wyruszali spod spalonego dworu. Ujrzał wizję, która po raz pierwszy nawiedziła go prawie rok temu, w czerwcu, przed dniem Ducha Świętego. W ostatnim dniu strasznej bitwy beresteckiej, kiedy Chmielnicki wiódł swe oddziały na obóz królewski, Taras ujrzał to, co miało stać się już za kilka godzin – zakrwawione, pokryte trupami pobojowisko, mołojców porozrywanych na strzępy przez armatnie kule, stosy martwych wierzchowców, Kozaków tratowanych przez kopyta husarskich koni. Ujrzał też krwawe rany na ciałach towarzyszy z kalnickiego pułku. Jednak wówczas, owym czerwcowym świtem jeszcze nie wierzył w to, co ukazało się jego oczom. Łudził się, że może to przywidzenie, że opił się za dużo gorzałki.

Serce zamarło mu w piersi, gdy wszystko sprawdziło się co do joty. Kiedy po szaleńczych walkach Tatarów, po szarży husarii i ataku cudzoziemskiej piechoty pękła i rozsypała się armia Chmielnickiego. Widzenie było okrutne, bo prawdziwe. Taras zobaczył śmierć kompanów. I dar ten pozostał już przy nim, aby objawić się znowu we dworze, kiedy przyglądał się zakonnikowi odmawiającemu modlitwy.

A teraz patrzył jak błędny na towarzyszy. Widział ich pokrwawione ciała, odrąbane członki, oczy wywiercone świdrami, krwawe rany od szabel i czekanów. Otaczały go żywe trupy na koniach. Sysun i jego wataha szli na śmierć.

Taras ściągnął cugle i został nieco z tyłu. Nie wiedział, dokąd się zwrócić. Sięgnął po bukłak z gorzałką, pociągnął łyk. Nie chciał widzieć tego, co miało nastąpić. Nie miał siły, aby stać się świadkiem śmierci całej kompanii. Chryste Spasitielu, dlaczego to spotkało właśnie jego? Za jakie grzechy?!

Znienacka gdzieś z boku, pośród wykrotów i kęp wilgotnych paproci ujrzał wiotką postać kobiety. Uniosła rękę, skinęła nań w geście przyzwania.

„Ufaj, synu, w moc i opiekę Bogurodzicy – rozbrzmiał w jego duszy głos brata Michała. – Idź za jej głosem i daj się prowadzić...”

Nie namyślał się długo. Odłączył od Kozaków i skręcił w las, zanurzył w mleczne opary. Rozglądał się dokoła, ale nigdzie nie widział Bogurodzicy. Nadaremnie wytężał wzrok, chcąc przebić okiem mgliste tumany. Dostrzegł ją wreszcie na krańcu niewielkiej polany i skierował się w tamtą stronę. Jechał przez mokre krzaki i chaszcze. Wymijał stare, wiekowe dęby i brzozy, przeskakiwał nad zbutwiałymi pniami, zapadał w wykroty, przejeżdżał pod ukrytymi w półmroku konarami drzew. Oczyma szukał swej przewodniczki, oblepiony pajęczynami, blady i przemoknięty od rosy.

Znów dostrzegł ją między drzewami, skoczył raźno ku polanie, lecz wiotka postać znikła mu sprzed oczu. Taras wypadł na otwartą przestrzeń, wstrzymał rozpędzonego konia, potoczył wzrokiem po lesie, skałach i zaroślach, lecz nie dostrzegł nikogo. Był sam pośrodku mrocznego boru, w którym być może skradali się jego wrogowie. Dopiero teraz pomyślał, że to, co brał za wskazówki było zwodniczym podstępem; że Bogurodzica zamiast pomóc, wskazała mu drogę do centrum tej matni. Bił się z tą myślą, nie dopuszczał jej do kozackiego łba, a jednak wracała, niby dnieprowa fala odbijająca się na nienasyteckim porohu – coraz silniejsza i coraz bardziej straszna.

Długo błądził po uroczyskach i rozłogach. Kierował się ledwie słyszalnym szmerem strumienia. Wreszcie trafił na wąską ścieżkę wiodącą ku górze i wyjechał na szeroki step. Słońce chyliło się już ku zachodowi.

Ptaki!

Stado wron i kruków zerwało się z traw tak niespodziewanie, że koń Tarasa zarżał, stanął dęba, a Kozaczek ledwie utrzymał się w jarczaku. Gdy wierzchowiec opadł przednimi nogami na ziemię, bandurzysta przytrzymał wodze i zamarł.

Z początku myślał, że to, co sterczy przed nim, jest kępą wyschniętych drzewek. Potem – że może widzi gęstą jedlinę lub jaskółcze gniazda oblepiające wyschnięte pnie tak gęsto, że nadaje im to pozory dziwacznych, pogiętych kształtów.

Dopiero po chwili zaczęło docierać do niego, co tak naprawdę zobaczył. Kiedy koń zarżał, rzucił łbem, zaczął boczyć się i wzdragać przed przystąpieniem bliżej, Taras przejrzał na oczy, a jego wzrok powędrował wzdłuż długich, zakrwawionych żerdzi, aż do... pięciu ludzkich ciał tkwiących na szczytach świeżo zaciosanych pali.

Pięciu Kozaków z kompanii Tarasa, którzy jeszcze niedawno marzyli o hultajskiej sławie, łupach i swawolnych dziewkach, zakończyło żywot wysoko. Zdecydowanie jednak to wyniesienie pod niebiosa nie wyszło im na zdrowie. Przyszli rycerze prawosławni i stepowi zabijacy, a w swych marzeniach pułkownicy i hetmani wojska zaporoskiego skończyli jako kawały ścierwa pozostawione na żer krukom i wronom.

Byli tu wszyscy. Sysun, Morozowicki, Ołeś, obaj Horyłkowie. Taras spoglądał na nich ze zgrozą, zdjął kołpak i patrzył, otwierając szeroko błękitne oczy, nawet nie czuł strumieni łez, które spływały mu po twarzy. Dopiero wówczas doszło do niego, że Bogurodzica ukazująca się w lesie, uratowała go przed okrutnymi mękami i powolnym konaniem.

Jego kompani zginęli straszną śmiercią. Zgodnie z polskim prawem wbito ich na pale. Lecz nawet w godzinie tak okrutnej śmierci nie oszczędzono im dodatkowych męczarni. Taras widział ich wykręcone w górę ręce, obwiązane słomianymi powrósłami zmoczonymi w smole i podpalonymi. Zaglądał w dziury po wywierconych świdrami oczach, wpatrywał się w poobcinane uszy i nosy, pasy skóry zdarte z piersi i pleców, rany po ciosach kindżałem i nadziakiem, strzały sterczące z ramion i żywotów... Spalone, posieczone, okaleczone dziesiątkami najwymyślniejszych tortur ciała Kozaków niemal nie przypominały ludzkich szczątków. Sterczały sztywno, gdyż pod ciężarem obsunęły się głęboko na ostrza pali, niby potworne narośla na świeżym drewnie, wystawione na strawę dla ptaków, woniejące z daleka krwią, spalenizną i okropnym odorem ludzkiego łajna.