– A zaraz dobro jego rozdzielim. Kto konia atamana bierze? A kto zbroję?

– Ataman ledwie nie ostygł, a ty już chcesz jego moderunek brać?

– Nieboszczykowi na nic. Bohun w grobie.

– Łżesz, z kurwy synu!

Kozacy zamarli. Nikt nie zwrócił uwagi, że chwilę wcześniej płótno przesłaniające wejście do namiotu poruszyło się lekko. Wolno, jakoby we śnie Zaporożcy odwracali głowy... A każdy, kto spojrzał na połoh atamana, albo zamierał, albo padał na kolana, wytrzeszczał oczy lub żegnał się znakiem prawosławnego krzyża. Sirko przygryzł fajkę tak mocno, że cybuch złamał się z trzaskiem w jego zębach, a Krysa wypuścił z rąk garniec z palanką. Fyłyp jęknął z niedowierzaniem. Pozostali Kozacy zadrżeli.

W wejściu do namiotu stał blady, zakrwawiony, chwiejący się, ale żywy... Bohun!

Kozak zrobił jeden krok, potem drugi. Szedł w stronę Tarasa, a kto tylko żyw unikał jego przekrwionego spojrzenia. Pułkownik stąpał chwiejnie, ściskając w dłoni buławę. Pokryty posoką, blady ataman doprawdy wyglądał jak ktoś, kto przed chwilą podniósł się ze śmiertelnego łoża.

– Wy skurwysyny! – wycedził przez zęby. – Wy sucze chwosty! Ja wam dam pogrzeb atamana!

Kozacy skulili się w oczekiwaniu na najgorsze. Niektórzy pozakrywali łby rękoma, inni zawczasu czmychnęli za namioty. Pozostali polecili dusze Bogu, a zwłaszcza archaniołowi Michałowi i wszystkim świętym.

Bohun wpadł między mołojców niby kula wystrzelona z lackiego arkebuza, potrząsając piernaczem.

– Złodzieje podolskie! Psie syny! Sajdaki tatarskie! Błazny jerozolimskie, kurwy babilońskie, świniarze budziaccy! Ja wam dam moje dobro dzielić! Ja wam dam atamana żywcem do grobu składać!

Jednym szybkim ruchem walnął Sirkę buławą w łeb. Kozak padł, wyrżnął głową w kocioł z gotującą się sałamachą. Bohun wymierzył mu kopniaka, posłał rezuna wprost do kałuży gorącej strawy i błota, rąbnął w kark, na koniec doprawił obcasem w oko, pogniótł i podeptał. Potem zajechał Krysę w zęby, zwalił z nóg, kopnął w rzyć. I rzucił się na struchlałych z przerażenia Niżowców. Nikt nie stawił mu czoła. Kozacy umykali z krzykiem, padali na ziemię, osłaniali się rękoma i czapami od razów piernacza, ciosów pięścią i wściekłych kopniaków zadawanych czubkiem podkutego buta. A Bohun szalał dalej...

– W Kijowie mnie pogrzebiecie! – dyszał przez zęby, rozdając razy na prawo i na lewo, tłukąc w zapalczywej zawziętości mołojców po łbach, grzbietach, rachując żebra i łamiąc kości. – Tedy macie tu monastyr Peczerski! A tu Trechtymirów. Patrzcie, toż kopuła cerkwi na końcu buławy żywcem odmalowana! Naści w zęby, psi synu, za Kalnik! A ty za konia i zbroję! A ty za kurhan w stepie! Nie wy mnie, jeno ja was do żalnika położę!

Wkrótce obozowisko przypominało małe Beresteczko, a jeśli nawet nie krwawe pole przy Płaszowej, to już na pewno Sołonicę, jaką pół wieku wcześniej zgotował mołojcom hetman Żółkiewski. Na ziemi, w błocie, wśród końskiego łajna, rozlanej sałamachy i horyłki miotali się pobici przez Bohuna Zaporożcy. Ranni jęczeli, pełzli w stronę namiotów, modlili się, nieliczni Kozacy pouciekali za wozy, pokryli się za kołami kolas lub w stepie.

Bohun ustatkował się wreszcie. Splunął czerwoną śliną, odrzucił zakrwawioną buławę, a potem podszedł do Tarasa i Fyłypa.

– Poswawoliliśmy – rzekł. – I od razu mi lepiej! Każdy człek ozdrowieje, gdy trochę zabawy zażyje. Dajcie horyłki!

Stary Zaporożec podał mu co duchu bukłak z palanką. Bohun przechylił go, pił, pił, jakby chciał zapić się na śmierć. Wreszcie oderwał prawie puste naczynie od ust i roześmiał się.

– Na Swiatuju Pereczystuju. Jam prawie zdrów!

– Sława Bohu!

– Ozdrawiałem – mruknął Bohun – bo słyszałem, że Chmielnicki Ukrainę zdradził. Co to ma znaczyć?

– Ne serdyte, bat’ko. Com słyszał to i mówię. Za dwie niedziele pysar Wyhowski zwołuje sekretną radę w Czortowym Jarze i was na nią zaprasza.

– A skąd ty to wszystko wiesz?

– Spotkałem posłańca... Ołesia Mikitę z bracławskiego pułku. Rzekł mi, że rada będzie i cobym przekazał wam, co Wyhowski mówił, że Chmielnicki Ukrainę zdradził. Nic więcej nie wiem – objaśnił cicho Taras, nie dodając wszakże, że Ołeś umierał na palu, kiedy wieszczył mu te słowa.

– Jużem na tamtym świecie był, ale gdym usłyszał, że bat’ko zdrajca, to i z piekła bym wrócił, aby braci Kozaków bronić. Mnie i tak śmierć pisana, ale póki Boh da – pożyję jeszcze trochę. Taras, ty za tamto, co między nami było... Nie gniewasz się?

– Oj, bat’ko, przecie wróciłem... I was o wybaczenie proszę.

– Taras, oj, Tarasieńku! – ryknął Bohun i chwycił młodego Kozaka w ramiona. – Już ty nie sumuj i nie krzyw się na mnie.

– Ne bude.

– No widzisz. A teper! Otwórzcie beczki z miodem! Hej, ha! Wasz pułkownik do życia wrócił, sukinsyny! A kto mego zdrowia nie wypije, tego żywcem na palik wsadzić każę! Cóż to, psie syny? Nie chcecie wstawać?

Pobici Kozacy poruszyli się niemrawo. Jakoś niespieszno było im do szaflików z palanką, do beczek z miodem i winem. Jęczeli w błocie, trzymali się za porozbijane łby, krwawiące brody, bolące żywoty i plecy. Co poniektórzy zbierali zęby z ziemi, obmacywali podbite oczy, przetrącone nosy, naderwane uszy, łapali za połamane żebra.

– Co to ma być?! – zakrzyknął Bohun. – Ze mną nie poswawolicie? Mojego zdrowia nie wypijecie, skurwesyny?! Tedy może pomoc wam potrzebna – dorzucił i wyciągnął rękę w stronę buławy.

Na ten znak kilku Kozaków – tych trochę słabiej poturbowanych przez Bohuna – roześmiało się wesoło. Z początku weselili się cokolwiek niemrawo, potem coraz głośniej.

Hej burłaku, burłaku

Młody Kozaku

Co zarobisz, to przepijesz

A jak zahulasz, muzykę najmniesz!

– zaśpiewał wesoło Bohun i podniósł z ziemi obitego Krysę.

– Nalewajcie, bracia! – krzyknął. – Dziś Taras do mnie wrócił. Będziem pili i hulali!

Szybko przyniesiono baryłki z gorzałką i miodem, i drewniane skopki. Odbito wieka beczek, a potem zabrzmiały śpiewy, teorbany, liry oraz pierwsze toasty.

– Tak tedy pijmy i weselmy się! – zawołał Bohun i pochylił się do Tarasa. – A za dwie niedziele obaczymy, po co wzywa nas pan pysar i co to za zdrada Chmielnickiego.

Taras pokiwał głową. Patrzył z niepokojem na pułkownika i Kozaków, szukając na nich krwawych szram – zapowiedzi śmierci, która miała spotkać ich wkrótce. Jednak nie znalazł nic, poza ranami zadanymi przez Bohuna, więc odetchnął z ulgą. Śmierć nie miała nadejść szybko. Przynajmniej jeszcze nie dzisiaj.

Rozdział II

Ars moriendi

Danse macabre ● Chłopom na dziwowisko albo wieszają Fraficuza ● Zdrada ladacznicy ● W kości ze śmiercią ● Diabelska maskarada ● Jego Mość Pan Śmierć ● Ars moriendi i Ars amandi, czyli sześćma końmi do źródła miłości

Bertrand de Dantez czekał na śmierć. Modlił się cicho, wpatrzony w mrok rozjaśniany blaskiem pochodni. Każda godzina wybijana przez zegar na przemyskim ratuszu przybliżała go do nieuchronnej kaźni. Na rynku cieśle zbijali szafot, a małodobry mistrz smarował dziegciem stryk szubienicy. Sznur przeznaczony na jego biedne gardło.

Nie mógł uciec, pilnowany dniem i nocą przez hajduków starosty jurydycznego. Najgorsze zaś, że choćby nawet przebił się przez grube na łokieć mury wieży starościńskiej, wyłamał żelazne kraty i zasuwy, pokonał okute i strzeżone furty zamku, nie miał dokąd ujść. Był banitą, wygnańcem z własnego kraju, który w poszukiwaniu chleba zawędrował do Rzeczypospolitej, na kraj świata. Powrót do rodzinnej Francji oznaczał dlań śmierć, przy której jutrzejsza egzekucja była niby rwanie zęba u cyrulika porównane z torturami biegłego niemieckiego kata.

Czuł, że życie bezpowrotnie przecieka mu przez palce. Pierwszy blask słońca miał oznajmić jego zgubę. Wtedy otworzyć się miało wyjście z ciemnicy, wiodące prosto w objęcia oprawcy i jego drewnianej meretrycy – szubienicy.