Tak głupio kończyło się to wszystko. On, możny pan, szlachetny kawaler ze znanego rodu, ledwie dochodzący do trzeciego dziesiątka lat, miał położyć głowę jak pierwszy lepszy brygant z gościńca. A wszystko dlatego, że do końca wierny był swemu honorowi. I tenże honor zaprowadzić miał go teraz na pohybel. Spoglądając na życie, które przesuwało mu się przed oczyma, Dantez czuł, że wyglądało ono zgoła jak commedia dell’arte – włoska opowiastka odtwarzana ku uciesze gawiedzi przez postacie Pantalona, Dottora i Arlekina. Niestety, tuż przed ostatnim aktem nie mógł skłonić się widzom i zaprosić na kolejne widowisko. Wkrótce miał zejść ze sceny ostatecznie i nieodwołalnie – odtańczyć na stryczku popisowe lazze, powierzgać chwilę nogami, a potem gnić przez wieczność na podłym podmiejskim cmentarzu, w miejscu przeznaczonym dla skazańców i samobójców.

Kamienne schody za kratą zagradzającą wyjście z jamy rozjaśniła poświata pochodni. Dantez uniósł głowę. Nadchodził jeden ze strażników. Za nim tłoczyła się gromada dziwacznych postaci okutanych w siermięgi, kapoty i sukmany, w wilczych czapach, prostackich kołpakach i kapuzach, w szubach i kożuchach obróconych wełną na wierzch. Francuz odetchnął. Jego czas jeszcze nie nadszedł. To tylko strażnik po raz kolejny sprowadzał do lochu na widowisko chłopów spod pobliskiej Żurawicy, Krasiczyna, Sośnicy czy Szmańkowic.

– Patrzajcie i dziwujcie się pracowici, sławetni i uczciwi! – zawołał wesoło hajduk, zniżając pochodnię, świecąc poprzez kratę prosto w oczy Bertrandowi i reszcie skazańców. – Oto są bestyje cudaczne, mieszkańcy Hyperborei, Nowej Anglii i zamorskich krain: Eboraku, Nowej Szkocji i Arkadyi legendarnej. Patrzajcie, a uważajcie, bo drugiej takiej okazji nie będzie!

Dantez i kilku więźniów zbliżyli się do kraty.

– Poglądajcie ludziska na tego tu osiłka – gadał hajduk, wskazując pochodnią jednego z rajtarów spod regimentu Denhoffa, który za rozbój na dwóch żydowskich karczmach i podpalenie dworu powieszony miał być skoro świt razem z Dantezem. – Oto jest człek z Herulów włoskich, narodu mężnego, co nago zawsze chodzili na wojnę, ale cale zbici od Francuzów ostali. Tamten zaś – ciągnął, pokazując chudego Hiszpana skazanego na utratę gardła za zajazd na dwór szlachecki i wymuszenie kontrybucji na sanockich mieszczanach – jest z Astemii, ziemi w Indyi Orientalnej leżącej, gdzie ludzie liściem się okrywają, samym odorem żyją, alias noszą ze sobą korzenie cytryny, balsamy i cynamon. Tamże takoż dzieci swe jadają żywcem. Uważajcie tedy, aby do kraty nie zbliżać się, bo łacno was nie tylko zjeść żywcem może, ale i wydupczyć, na śmiech i sromotę podać!

Chłopi jęknęli jednym głosem.

– Ten zaś oto kawaler – pokazał hajduk na Bertranda Danteza – jest z nacji Scytów okrutnych, co po śmierci wrogów z trupich głów pija miód jakoby z czar albo roztruchanów. Stąd wielka w nich miłość do trunków wszelakich. Gdyby nie ona, łacno by świat cały zwyciężyli, bo waleczni są wielce i nie tylko Scytię, ale i Królestwo Polskie zawojowali i do Ziemi Przemyskiej, do waszych chałup przyszli!

Dantez mrugnął porozumiewawczo do rajtarów. Jak na komendę, krzyknęli, ryknęli przeraźliwym głosem, wykrzywili gęby w szkaradnych grymasach, poczęli warczeć, szczekać i wyć, szczerząc zęby, łypiąc oczami, wywalając języki.

Chłopi rozpierzchli się jak stadko kuropatw, gubiąc łapcie, chodaki, kalety i kobiałki. Na schodach został jeno rozweselony hajduk i... jeszcze jakiś człowiek przyodziany w krótki, żółtawy wams z koronkowymi mankietami oraz pelerynę zarzuconą na lewe ramię. Bertrand spojrzał na niego i śmiech zamarł mu w gardle. Skoczył do kraty, zacisnął ręce na żelaznych prętach.

– Regnard! – wysyczał wściekle, ale z nadzieją w głosie. – Wróciłeś!

Nieznajomy błysnął w uśmiechu długimi, żółtymi zębami.

– Przyszedłem, aby popatrzeć na głupca, mości kawalerze.

– Regnard! – wydyszał Dantez. – Błagam cię. Przyznaj się do wszystkiego. Opowiedz, co stało się przy karocy... Nie możesz przecież... Zaklinam cię w imię twego honoru, abyś poszedł do starosty! Abyś wyznał prawdę!

– I narobił w pludry, kiedy będą mnie wieszali? Ja, mości Dantez, mam nader delikatną szyję i nie lubię przeciągów. Dlatego zaszczyt reprezentowania mnie w tak doniosłym wydarzeniu, jak jutrzejsza kaźń, pozostawiam wyłącznie tobie, mój ty panie kawalerze bez skazy na sumieniu.

– To ty powinieneś być na moim miejscu! Ty jesteś winien wszystkiemu! Zaklinam cię w imię honoru i uczciwości...

– Mój honor to kupa łajna, mości kawalerze. Spłynie ze mnie dziś wieczorem, gdy w zamtuzie u Appianich zażyję kąpieli z ladacznicami. A kiedy będę spał w objęciach meretrycy, tobie na pohyblu zakraczą do snu kruki i gawrony.

– Po zdradzie, której się dopuściłeś, godzien jesteś śmierci, Regnard. Bądź przeklęty!

– Gdybyś nie był głupcem, Dantez, dziś wieczorem razem zabawialibyśmy się u Appianich. Ale ty dałeś się ponieść honorowi. I znowu chciałeś naprawiać świat, sam przeciw wszystkim. A świat, mój zacny Bertrandzie, to ściek, gnój i łajno, w którym na powierzchnię wypływają tylko najgorsze ścierwa.

– Takie jak ty! – zakrzyknął Dantez. – Oby robactwo zżarło cię za życia. Ty skurwysynu! Ty krzywoprzysiężco!

– Coraz lepiej – roześmiał się nieznajomy. – Zaiste, jak widzę, jesteś wielce pojętny. Szkoda tylko, że ta nauka przychodzi cokolwiek za późno. Czy mam coś komuś przekazać od ciebie?

Dantez nie odpowiedział. Odwrócił się, odszedł, rzucił się na słomiany barłóg. Z tyłu słyszał zimny, szyderczy śmiech Regnarda. A potem oddalający się stukot butów na kamiennej posadzce.

Zdradzono go, zaprzedano na śmierć! I pomyśleć, że gdyby nie był tak uparty, gdyby nie mieszał się do tej całej sprawy lub po prostu uszedł, nie siedziałby teraz w lochu. Owszem, pewnie oskarżono by go, ścigano, ale mógłby dostać od losu jakąś szansę godnego życia. Mógł ujść do wojska pod hetmańską jurysdykcję. Mógł dostać glejt, salvum conductum od króla albo okupić się, a z czasem odpokutować winę. Wszak w kraju, który udzielił mu gościny, katowskie żelaza i tryby rdzewiały po miejskich wieżach, a więzienia świeciły pustkami. Niestety, schwytano go in recenti, w trakcie napadu i raptu na gościńcu. To wszystko oznaczało szubienicę i śmierć. Gdyby jeszcze miał możnych protektorów... Gdyby miał jakichś przyjaciół, rodzinę, może udałoby mu się wywinąć od stryczka. Niestety, Dantez był sam jak palec w dziurawym bucie.

Najgorsze zaś, że tak naprawdę nie był winny temu, o co go oskarżono! To była pomyłka, przerażająca intryga, której nie był w stanie zrozumieć. Gdyby uciekł... Gdyby nie był takim głupcem...

Wszystko zaczęło się dwa dni temu, na gościńcu.

* * *

– Podali mi czarną polewkę – rzekł Regnard z poszarzałą twarzą. – Znaczy się, odmówili ręki polskim obyczajem.

– A ona? Co na to rzekła? – spytał Dantez.

– Cóż miała rzec, skoro zaraz omdlała. Słowo opiekuna to świętość. Dość mu ręką skinąć, a zaraz włosy jej zgolą i do klarysek powleką. A wtedy co uczynię? Klasztor zdobędę? Petardą bramę wysadzę? Za to jest infamia i anatema. A jakby tego jeszcze było mało, czeka cię piekło po śmierci.

– Moja szpada jest na twe usługi, mości Regnard. Przysługa za przysługę.

Liście krzaków zaszeleściły. Wyjrzał zza nich ospowaty rajtar w krótkim, porwanym kolecie, w pelerynie zarzuconej zawadiacko na lewe ramię i kapeluszu z podwiniętym po muszkietersku rondem.

– Jedzie! – syknął Knothe, zaufany poplecznik i kompan Regnarda de Couissy. – Nie ma eskorty, tylko dwóch forysiów na woźnikach. Pół pacierza strachu i dziewka twoja, panie Regnard.

– Na koń, waszmościowie!

Szybko poderwali się z ziemi, skoczyli na siodła i kulbaki. Wychynęli z lasu na gościniec. Zapadał zmrok. Za sobą mieli czerwoną łunę zachodu, a na wprost mroczniejący bór; pusty trakt biegnący w stronę niedalekiego brodu na Sanie. Za ich plecami ogromny stary wiatrak rozkładał ku niebu kikuty poszczerbionych, rozpadających się skrzydeł.