Wytrzeszczyli oczy. Pod posągiem Marii leżał chudy trzos.

Zakonnik zerwał się na nogi.

– To są ostatnie grosze nasze, oddane pod opiekę Najświętszej Panny!

Ołeś skoczył ku figurze, wyciągając rękę po sakiewkę. Bernardyn zagrodził mu drogę, lecz Kozak pchnął starca. Bez skutku. W zamian za to zakonnik chwycił jego dłoń i zatrzymał bez wysiłku; uwięził ramię, niby w kowalskich kleszczach. Ołeś szarpnął się wściekle.

– Puskaj! – krzyknął. – Do dytka!

Kozacy skoczyli mu na pomoc, roztrącając dzieci. Izba wypełniła się łoskotem, krzykiem i brzękiem. Lecz nim Zaporożcy dopadli do posępnej postaci zakonnika, Lach odepchnął Ołesia z takim rozmachem, że Kozak padł w tył, walnął podgolonym łbem w ławę, niemal nakrył się nogami. Zanim jego kompani przypadli do bernardyna, zakonnik chwycił cienki trzos i z całej siły przycisnął do piersi.

– Przez mękę Zbawiciela naszego, pomiłujcie! – zakrzyknął. – To dla dzieci...

Horyłkowie i Sysun chwycili starca za ręce, chcąc wyrwać mu mizerną zdobycz. Rozdarli habit, ale nie byli w stanie wydrzeć sakiewki.

– Taras! – zacharczał Sysun. – Taras, chodź tu!

Bandurzysta nie ruszył się. Kozacy stęknęli, szarpnęli zakonnika za ramiona, w których ukrywał sakiewkę, ale nic nie wskórali.

– Z kurwy synu! – wycedził przez zaciśnięte zęby Ołeś i jednym szybkim ruchem zdzielił bernardyna czekanem w łeb. Zakonnik krzyknął, padł na kolana, lecz nie wypuścił sakiewki. Krew polała się na podłogę, ściekła na zmurszałe deski.

– Oddaj dukaty! – ryknął Sysun. – Dawaj złoto, dytczy synu!

Chwycili zakonnika za ramiona. Sapali, klęli, warczeli, ale jego uchwyt był silniejszy niźli kuta stal.

Ołeś porwał za szablę i zadał cios. Sysun wyprowadził drugi. Młodszy Horyłko uderzył trzeci, a Morozowicki jako czwarty...

– Stać! – Taras rzucił się między mołojców. – Zostawcie go!

Starszy Horyłko wbił Weresajowi łokieć pod żebra, młodszy poprawił pięścią w skroń. Taras zgiął się, runął pod ławę, skulił na podłodze, trzymając za żywot.

– Brać złoto! – zawył Sysun.

– To dla dzieci! – jęknął zakonnik. – Zlitujcie... Oszczędźcie...

Ostatkiem sił Horyłko oderwał prawą rękę bernardyna od ciała, chwycił za przedramię, przytrzymał. Lecz nie był w stanie rozewrzeć mu palców.

– Oddawaj! – krzyknął Sysun.

– Dla dziatek – powtórzył mnich zakrwawionymi ustami. – Dla...

Sysun ciął jednym ruchem kurczowo zaciśniętą dłoń. Zakonnik jęknął. Sakwa upadła na podłogę razem z odciętymi palcami.

Sysun zawył. Chciał rzucić się po sakiewkę, ale bernardyn był szybszy. Nim Kozak schylił się po mieszek, chwycił go lewą ręką, przycisnął do pokrwawionego ciała.

– Ulitujcie – wybełkotał. – Ja...

Ciosy szabel i czekanów spadły na niego ze wszystkich stron, raz za razem. Bernardyn jęczał; ostatkiem sił pełzł ku posągowi Maryi, nie wypuszczając z ręki sakiewki.

– Skaczesz, Lachu! – zakrzyknął Sysun. – Jeszcze skaczesz!

Ciął szablą ze świstem i jednym wprawnym ciosem odrąbał mu lewą rękę w łokciu.

Zakonnik zawył. Padł w drgawkach na podłogę tuż przed posągiem Maryi. Czerwona krew trysnęła na ściany, na figurę Najświętszej Maryi Panny. Bernardyn uczynił ostatni, rozpaczliwy wysiłek, chciał rzucić się całym ciałem na sakiewkę, lecz Sysun chwycił za jego długie, białe włosy, poderwał głowę ku górze, a potem ze świstem uderzył szablą!

Szloch i krzyk dzieci urwały się w jednej chwili. Cios był tak silny, że Sysun przerąbał szyję zakonnika i zarazem figurę Matki Boskiej. Głowa bernardyna padła z łoskotem na deski, przeturlała z głuchym dudnieniem, a potem zamarła w kącie. Jej powieki poruszyły się jeszcze, zatrzepotały i znieruchomiały. Krew spływała po przewróconych świecach, po różańcu, Biblii i okaleczonym, bezgłowym posągu Maryi.

Z okrzykami tryumfu Sysun i Morozowicki rzucili się ku sakiewce, chwycili ją, poczęli wyrywać sobie z rąk. Materiał pękł w jednej chwili, a z płóciennego woreczka sypnęły się monety. Lecz nie talary, dukaty, czy czerwone złote. To były zwykłe, pospolite miedziaki, połamane i oberżnięte ternary, denary, szelągi i grosze, wśród których zabłysnął czasem ort czy szóstak.

Taras patrzył przerażony, jak panowie mołojcy zgarniali unurzane we krwi miedziaki. Jak młodszy Horyłko podniósł odcięty palec zakonnika i pomagając sobie zębami zerwał zeń herbowy pierścień. Morozowicki odrywał deski z podłogi, rąbał ściany, przewracał sprzęty. Tymczasem Ołeś ściągnął z martwego ciała bernardyna jego rycerski pas.

Sysun podniósł się z kolan, schował do sakwy zakrwawione grosze, a potem rzucił okiem na odrąbaną głowę zakonnika i splunął.

– Podpalić dwór! – rozdarł się na całe gardło. – Spalcie to wilcze gniazdo!

Morozowicki porwał smolną szczapę zatkniętą przy drzwiach. Szybko podłożył ją pod obrusy i materie przy bezgłowej figurce Maryi. Płomienie buchnęły w górę, przeniosły się na ścianę.

– Podpalać! Podkładajcie ogień! – ryczał Ołeś. – Spalmy dwór do szczętu!

Dzieci już nie płakały. Stłoczone w kącie sali, wpatrywały się nieruchomymi spojrzeniami w to, co rozgrywało się na środku świetlicy – pewnie dlatego, że w czasie wojny na Ukrainie widziały gorsze rzeczy. Śmierć rodziców, braci i sióstr, tortury, rzezie, niewolę, strach, zniszczenie. Taras oprzytomniał szybko. Skoczył ku nim, objął pacholęta, popchnął w stronę drzwi wiodących do sieni.

– Uchodźcie! – zakrzyknął. – Uchodźcie ze mną!

* * *

Taras podniósł krzyż i wbił go w miękką, rozmokłą od deszczu ziemię. Spłacił dług; oddał choć drobną część tego, co winien był bratu Michałowi. Kozak ukląkł, przeżegnał się, zmówił modlitwę.

– Co wy poczniecie, detyny?

– Pomrzemy – odparł cicho jednoręki chłopiec. Wciąż tulił do siebie płaczącą dziewczynkę. – Tu, czy na gościńcu, to żadna różnica, pane.

Taras podszedł do konia, wyciągnął z juków worek sucharów i położył u stóp dzieci.

– Bierzcie – mruknął. – Starczy wam na długo. Co jeszcze mogę dla was uczynić?

Chłopiec podszedł do Tarasa. Jedyną ręką, która mu pozostała, podał mołojcowi małą, dwudziestoczterostrunową bandurę. Kozak wziął ją, pogładził. Starczyło, że dotknął strun i wiedział już, że instrument jest najprzedniejszej jakości. Jego płyta, wycięta z jednego kawałka świerkowego drewna, kończyła się smukłym, nieco wygiętym gryfem. Bandura była lekka jak stepowy wiatr, a ledwie trącił struny, rozpłakała się perlistą rosą dźwięków.

– Ja już nie zagram – rzekł chłopiec i pokazał prawy, pusty rękaw koszuli. – Ale wy ją weźcie. W strunach bandury zaklęta jest pieśń Ukrainy. Znalazłem ją pod kurhanem, gdzie leżeli rycerze, co dawno pomarli. Może wy... jak na niej zagracie, uspokoicie serca wzburzone. Ja nie zdołałem, kiedy przyszli do nas Lachy... i ukrzywdzili mnie... A gdybym obie ręce miał, zagrałbym ja na tej lirze panom, zagrałbym Lachom i jezuitom. Królewiętom, popom, chłopom i Kozakom. Zagrałbym im, aby posnęli, w sen wieczny zapadli. Bo póki oni są na Ukrainie, póty nie będzie tu Bożego pokoju. Pytałeś, co dla nas możesz zrobić. Tedy powiem ci, pane Kozak: idź i graj. Wspomnij nas i brata Michała, który był dla nas lepszy niż ojciec. Wspomnij jego grób i to, coś tutaj widział. I graj.

– Nie mogę przyjąć bandury – rzekł Kozak. – Warta jest z dziesięć złotych. Lepiej ją sprzedajcie. Na chleb będziecie mieli.

Chłopiec pokręcił głową.

– Bohorodzica kazała – wykrztusił – dać wam lirę. Weźcie ją i idźcie za głosem serca.

Taras zadrżał.

– Jeśli tak, jeśli to ona wam kazała, tedy będę grał. I pamiętał o was. Sława Bohu.

– Sława...

Taras dosiadł konia, ruszył za Sysunem i Kozakami, ale odwrócił się jeszcze, aby popatrzeć na gromadkę dzieci stojących w deszczu i szarudze nad grobem opiekuna, przy ruinach spalonego dworu.

– Nie jedź z nimi – powiedział chłopiec.

– Muszę – rzekł Taras. – Bywajcie!

* * *