Изменить стиль страницы

– Dokąd idziemy? – Dziennikarz był teraz prowadzony do zupełnie innego skrzydła niż poprzednio.

– Sully jest teraz w izolatce. Dokładnie w sąsiedztwie krzesła. Blisko też do biura z telefonami i w ogóle; jakby gubernatorowi coś się odmieniło, od razu będziemy wiedzieli.

– Jak on się trzyma?

– Niech pan sam zobaczy. – Wskazał Cowartowi odosobnioną celę, z jednym krzesłem wystawionym po zewnętrznej stronie krat. Dziennikarz poszedł już dalej sam. Znalazł Sullivana leżącego na metalowej pryczy, gapiącego się w telewizor. Włosy miał już ogolone, przez co jego twarz nabrała wyglądu rytualnej maski śmierci. Otaczały go liczne pudełka, z których wysypywały się ubrania, książki i papiery – wszystko to, co miał ze sobą w poprzednio zajmowanej celi. Więzień okręcił się gwałtownie na łóżku, wskazał przesadnym gestem krzesło i zdejmując nogi na ziemię, przeciągnął się, jakby był zmęczony. W dłoni ściskał Biblię.

– No, no, Cowart. Jak widzę, nie spieszyło ci się specjalnie na moją imprezkę, co? – Zapalił papierosa i zakasłał.

– Jest tutaj dwójka detektywów z okręgu Monroe, panie Sullivan. Chcą się z panem zobaczyć.

– Niech się odpieprzą.

– Chcą zadać panu parę pytań w sprawie śmierci pańskiej matki i ojczyma.

– Naprawdę? Pieprzę ich.

– Chcieli, abym pana poprosił, by się pan z nimi zobaczył. Zaśmiał się.

– A, to zupełnie inna sprawa, prawda? Pieprzę ich jeszcze raz.

Sullivan nagle wstał. Chwilę gapił się w przestrzeń, a potem zdecydowanym ruchem podszedł do krat, złapał je i z całej siły przycisnął do nich twarz.

– Hej! – wrzasnął. – Która godzina, do cholery? Muszę wiedzieć, która jest. Hej, jest tam kto? Hej!

– Mamy czas – powiedział powoli Cowart. Sullivan cofnął się, patrząc ze złością na dziennikarza.

– Pewnie. Pewnie.

Zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Wstrząsnął nim dreszcz.

– Wiesz co, Cowart? Dochodzisz do takiego stanu, że czujesz, jak z każdą sekundą wszystkie mięśnie wokół serca coraz bardziej się zaciskają.

– Mógłby pan wezwać prawnika.

– Pieprzę ich. Trzeba rozegrać to, co się rozdało.

– Pan nie zamierza…

– Nie. Możemy to sobie raz na zawsze wyjaśnić. Mogę się trochę bać i trochę mnie może rzucać, ale, kurwa, ja wiem, co to znaczy umierać. Tak, tak, to jedna rzecz, o której aż tyle wiem.

Sullivan pokręcił się po celi, wreszcie przysiadł na brzegu pryczy i pochylił się naprzód. Nagle wydał się całkowicie odprężony, uśmiechając się konspiracyjnie i zacierając ręce w oczekiwaniu.

– Opowiedz mi o swoich wywiadach – powiedział, obnażając zęby w uśmiechu. – Chcę wiedzieć absolutnie wszystko. – Wskazał gestem telewizor. – Cholerna telewizja i gazety nie dają żadnych prawdziwych szczegółów. Dużo ogólnego gadania. Zero konkretów. Chcę to usłyszeć od ciebie.

Cowart poczuł dreszcz.

– Szczegóły?

– Dokładnie. Nic nie opuszczaj. Użyj tych wszystkich słów, z którymi sobie tak kurewsko dobrze radzisz, i namaluj mi prawdziwy obrazek, dobra?

Cowart wziął głęboki oddech, myśląc: Jestem tak samo szalony jak on.

– Byli w kuchni. Zostali związani…

– Dobrze. Dobrze. Mocno ściśnięci, jak wieprze, czy jak?

– Nie. Tylko ręce mieli wykręcone do tyłu, o tak… – Zademonstrował. Sullivan kiwnął głową.

– Dobra. Dalej.

– Gardła poderżnięte. Sullivan skinął głową.

– Wszędzie krew. Twoja matka była naga. Głowy mieli odrzucone do tyłu, o tak…

– Mów dalej. Zgwałcona?

– Trudno powiedzieć. Było dużo much.

– To lubię. Bzyczały na około, bardzo głośno?

– Dokładnie. – Cowart słyszał, jak słowa przechodzą mu przez gardło i odbijają się od ścian. Wydawało mu się, jakby zawładnęła nim teraz jakaś część niego samego, której istnienia dotychczas nawet nie podejrzewał.

– Bolało ich? – zapytał skazaniec.

– Skąd miałbym wiedzieć?

– Daj spokój, Cowart. Czy wyglądało, jakby mieli trochę czasu na kontemplowanie umierania?

– Tak. Byli przywiązani do krzeseł. Musieli patrzeć na siebie, do momentu aż zostali zabici. Jedno musiało patrzeć, jak drugie umierało, przynajmniej tak mi się zdaje, chyba że był więcej niż jeden zabójca.

– Nie, tylko jeden – powiedział cicho Sullivan. Zatarł ręce. – Siedzieli na krzesłach?

– Tak. Przywiązani.

– Jak ja.

– Co?

– Przywiązani do krzesła. A potem egzekucja. – Zaśmiał się. Cowart poczuł, jak zimno przechodzi w dojmujące gorąco.

– Była też tam Biblia.

– … I inni, którzy nie mają wspomnienia, ci, co zginęli, jakby ich nie było…

– Właśnie tak.

– Doskonale. Dokładnie tak miało być. – Sullivan wstał nagle, otulając się ramionami, odgradzając się nimi od świata, jakby chciał utrzymać na wodzy uczucia, które w nim kipiały. Mięśnie ramion napięły się. Widać było pulsujące żyły na skroniach. Blada dotychczas twarz pokryła się gorączkowym rumieńcem. Zrobił głęboki wydech.

– Widzę to – mówił skazany – widzę jak na dłoni. – Sullivan podniósł obie ręce, przeciągając się. Następnie opuścił je z niespodziewanym impetem. – W porządku! – powiedział. – Zrobione.

Przez kilka minut oddychał ciężko, jak biegacz, który właśnie ukończył ostatni etap wyścigu. Spojrzał w dół na swe dłonie, wpatrując się w nie, gdy zaciskał je w szpony. Wytatuowane smoki na przedramionach zwinęły się, nagle nabierając życia. Zaśmiał się do siebie, a następnie odwrócił do Cowarta.

– Ale teraz czas na coś ekstra. Dodatek specjalny, przez który to wszystko staje się dla ciebie opłacalne.

– O czym pan mówi?

Sullivan potrząsnął głową.

– Wyciągaj swój notes. Wyciągaj magnetofon. Czas, żebyś się trochę dowiedział o śmierci. Powiedziałem ci. Przesłanie. Ostatnia wola i testament starego Sully’ego.

Podczas gdy Cowart przygotowywał się, Sullivan ponownie zajął miejsce na skraju pryczy. Palił wolno papierosa, rozkoszując się każdym długim zaciągnięciem.

– Gotowy, Cowart?

Dziennikarz skinął głową.

– W porządku. W porządku. Od czego by tu zacząć? A, zacznę od pierwszego, najbardziej oczywistego. Cowart, ile trupów zaliczyli na moje konto?

– Dwanaście. Oficjalnie.

– Tak, prawda. Ale musimy być dokładni. Zostałem oskarżony i skazany na śmierć za tych miłych ludków z Miami, tę ładniutką dziewuszkę i jej chłopaka. To jest jakby oficjalne. A potem przyznałem się jeszcze do tych dziesięciu innych, tak po prostu, z czystej grzeczności. Tamci gliniarze dostali, co chcieli wiedzieć, więc nie będę się powtarzał. A potem ta dziewuszka z Pachouli – numer trzynasty, tak?

– Tak.

– Ją zostawimy sobie na później. Wróćmy do dwunastki jako do początku, dobrze?

– Dobrze. Dwanaście.

Sullivan zaniósł się powolnym, nieprzerwanym śmiechem.

– No, to nawet z grubsza nie jest prawda. Nie i nie. Nawet z grubsza.

– Ile?

Wyszczerzył zęby.

– Siedziałem tu sobie i starałem się podliczyć, ile ich w końcu było. Dodawałem i dodawałem, szukając liczby, która byłaby dokładna. Nie chcę mieć tutaj żadnych niedomówień.

– Ile?

– Co powiesz na trzydziestu dziewięciu frajerów, Cowart?

Skazany oparł się o krzesło, kołysząc się nieco. Podkurczył nogi, stawiając je na siedzeniu. Objął kolana ramionami, nie przestając się kołysać.

– Oczywiście, mogłem pominąć jednego czy dwóch. Ostatecznie normalna rzecz. Czasami roboty wydają się takie same, nie mają w sobie tej iskry, dzięki której można by je było potem odróżnić.

Cowart nie odezwał się.

– Zacznijmy od tej małej, starszej pani, tej z okolic Nowego Orleanu. Mieszkała w bloku dla emerytów, w małym miasteczku Jefferson. Zobaczyłem ją kiedyś po południu, jak wracała sobie do domu całkiem sama, spokojnie i przyjemnie, po prostu ciesząc się dniem, jakby należał do niej. Więc poszedłem za nią. Mieszkała na Lowell Place. Zdaje się, że nazywała się Eugenia Mae Phillips. Staram się bardzo przypomnieć sobie wszystkie szczegóły, Cowart, bo kiedy będziesz je chciał sobie posprawdzać, musisz się na czymś oprzeć. To by było jakieś pięć lat temu, we wrześniu. Gdy zrobiło się ciemno, otworzyłem rozsuwane drzwi na tyłach. Jej mieszkanie było na parterze i wychodziło na ogród. Nawet nie miała zasuwki na drzwiach. Żadnego światła na zewnątrz, nic. Jakim trzeba być cholernym idiotą, żeby tak mieszkać? Jakby się prosiła, żeby ją ktoś kropnął. Nie ma jednego szanującego się złodzieja, gwałciciela czy mordercy, który widząc coś takiego, nie podskoczyłby z radości do góry, bo takie mieszkanie to po prostu żaden problem. Powinna przynajmniej mieć wielkiego, wściekłego czarnego psa. Ale nie miała. Trzymała papugę. Żółtą, w klatce. Też ją zabiłem. I tak to było. Oczywiście, trochę się z nią najpierw zabawiłem. Była taka zestrachana, że prawie nie pisnęła, kiedy jej wepchnąłem poduszkę na głowę. Załatwiłem ją, a potem jeszcze pięć innych niedaleko niej. Głównie gwałty i włamania. Z tamtych ją jedną zabiłem. Potem pojechałem dalej. Wiesz, jak człowiek się ciągle przemieszcza, nic mu się złego nie stanie.