Изменить стиль страницы

– Blair Sullivan kazał mi przyjechać. Wczoraj. Rozmawiałem z nim w celi śmierci.

Zapisała, co powiedział, cały czas potrząsając niedowierzająco głową. – Nie pojmuję. Czyżby on wiedział…?

– Nie wiem, co wiedział. Po prostu kazał mi tu przyjechać.

– Co panu powiedział?

– Mówił, żebym tu przyjechał i zrobił wywiad z ludźmi z tego domu. Później domyśliłem się, kim oni byli. Muszę natychmiast wracać do więzienia. – Czuł rosnące podniecenie, w miarę jak uciekały kolejne minuty.

– Czy wie pan, kto zabił tych ludzi? – spytała.

Zawahał się.

– Nie.

Jeszcze nie, pomyślał.

– A czy sądzi pan, że Blair Sullivan wie?

– Być może. Westchnęła głęboko.

– Panie Cowart, zdaje pan chyba sobie sprawę, jakie to wszystko jest dziwne? Bardzo by nam pan pomógł, gdyby zechciał trochę bardziej współpracować.

Cowart czuł, jak oczy detektyw Shaeffer przewiercają go na wylot, jakby siłą wzroku starała się spenetrować jego pamięć w poszukiwaniu odpowiedzi. Zmienił pozycję, czując się nieswojo.

– Muszę wracać do Starkę – powiedział. – Może wtedy będę mógł wam pomóc.

Skinęła głową.

– Sądzę, że któreś z nas powinno pojechać z panem. Być może nawet oboje.

– On nie będzie z wami rozmawiał – stwierdził Cowart.

– Naprawdę? Dlaczego?

– Nie lubi policjantów. – Cowart wiedział jednak dokładnie, że była to tylko wymówka.

Kiedy wreszcie dojechał do więzienia, zbliżało się południe. Nie mógł się wyrwać z domu na Tarpon Drive do wieczora, kiedy policji udało się wreszcie zabezpieczyć miejsce zbrodni. Wracał pędem do redakcji „Journala”, czując, jak upływający czas zacieśnia coraz bardziej bezlitosną pętlę. Dorzucił kilkanaście szczegółów do składanego naprędce artykułu, pospiesznej kompilacji detali naznaczonych posmakiem sensacji, podczas gdy dwoje detektywów czekało na niego w gabinecie redaktora naczelnego. Nie chcieli tracić go z oczu, ale nie udało im się zdążyć na ostatni wieczorny samolot. Zatrzymali się więc w hotelu nieopodal jego mieszkania, umawiając się z nim tuż po wschodzie słońca. W absolutnej ciszy przesiedli się na samolot odlatujący na północ. Teraz zaś dwójka detektywów z Monroe jechała tuż za nim wynajętym specjalnie na tę okazję samochodem.

W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin front więzienia przeszedł transformację. Na parkingu stało przynajmniej piętnaście minibusów telewizyjnych, z literowymi symbolami stacji wypisanymi na bokach. Mnóstwo wszędobylskich zespołów reporterskich, takich jak WŁASNYM GŁOSEM czy ZESPÓŁ „AKCJA”. Większość z nich dysponowała kamerami umożliwiającymi bezpośrednią transmisję satelitarną. Członkowie ekip zdjęciowych zbierali się w grupki, odpoczywając, dzieląc się opowieściami lub po prostu przygotowując sprzęt, jak żołnierze zwierający szyki przed decydującą bitwą. Kręciło się też wielu reporterów i fotografów z aparatami w pogotowiu. Zgodnie z przewidywaniami, droga była usiana demonstrantami z obydwu obozów, którzy krzyczeli, trąbili i przerzucali się inwektywami.

Cowart zaparkował i starał się niepostrzeżenie przesunąć do bramy więzienia. Natychmiast jednak został zauważony i otoczony przez wścibsko połyskujące obiektywy aparatów i kamer. Dwójka detektywów przedzierała się w stronę bramy, poruszając się na obrzeżach tłumu, który go otoczył. Podniósł rękę.

– Nie teraz. Nie w tej chwili, proszę.

– Matt! – wrzasnął jeden z reporterów telewizyjnych, którego Cowart znał z Miami. – Czy Sullivan zobaczy się z tobą? Powie ci, co się tu, u diabła, dzieje?

Światła kamer zlewały się z oślepiającym słońcem. Starał się osłonić oczy.

– Jeszcze nie wiem, Tom. Pozwól mi się dowiedzieć.

– Czy są już jacyś podejrzani? – nalegał ten z telewizji. – Nie wiem.

– Czy Sullivan nadal będzie obstawał przy swoim? – Nie wiem. Słuchajcie, nie wiem.

– A co ci mówiono? – Nic. Jeszcze nic.

– Powiesz nam, jak z nim porozmawiasz?! – krzyknął inny głos.

– Jasne – skłamał, mówiąc cokolwiek, aby się od nich uwolnić. Przedzierał się przez wciąż gęstniejący tłum w stronę bramy. Widział już czekającego na niego sierżanta Rogersa.

– Hej, Matty! – zawołał inny sprawozdawca telewizyjny. – Słyszałeś o gubernatorze?

– Co, Tom? Nie, nie słyszałem.

– Miał właśnie konferencję prasową; powiedział nie, chyba że Sullivan złoży apelację.

Cowart skinął głową i postąpił w stronę więzienia, przechodząc pod szerokim ramieniem sierżanta Rogersa. Dwójka detektywów wślizgnęła się tam przed nim; szybko oddalali się z zasięgu wdzierających się wszędzie reflektorów.

Gdy go mijał, Rogers szepnął mu w ucho śpiewnym tonem:

– Musisz mieć nosa, kiedy je trzymać, a kiedy wykładać, wiedzieć, kiedy odejść…

Obaj znali tę piosenkę o hazardziście.

– Dzięki – powiedział Cowart z sarkazmem.

– Zaczyna być bardzo interesująco – stwierdził sierżant.

– Być może dla pana – mruknął Cowart pod nosem. – Dla mnie zaczyna być trochę za bardzo pod górkę.

Sierżant zaśmiał się. Następnie zwrócił się do dwójki detektywów:

– Wy musicie być Weiss i Shaeffer. – Uścisnęli sobie ręce. – Poczekajcie w tamtym pokoju, o tam.

– Poczekać? – spytał szorstko Weiss. – Chcemy się zobaczyć z Sullivanem. Natychmiast.

Sierżant ruszył powoli, łapiąc Cowarta pod łokieć i prowadząc go do bramki. Cały czas kręcił jednak przecząco głową.

– On nie chce was oglądać.

– Sierżancie… – zaczęła miękko Andrea Shaeffer – to jest dochodzenie w sprawie o morderstwo.

– Wiem – odparł Rogers.

– Niech pan posłucha, do cholery… Chcemy się widzieć z Sullivanem, i to już – gorączkował się Weiss.

– To tak nie działa, panie detektywie. Facet ma jeszcze oficjalnie… – spojrzał na zegar ścienny, cały czas potrząsając przecząco głową – no, dziewięć godzin i czterdzieści dwie minuty życia. Jeśli nie chce z kimś gadać, to ja go zmuszać nie będę. Zrozumiano?

– Ale…

– Nie ma żadnego ale.

– Ale z Cowartem będzie rozmawiał? – spytała Shaeffer.

– Tak jest. Przepraszam, panienko, ja nawet nie udaję, że rozumiem, o co chodzi w tym wszystkim Sullivanowi. Ale jeśli pani chce się poskarżyć albo uważa pani, że może on zmieni zdanie, musi pani zadzwonić do biura gubernatora. Może oni dadzą wam trochę więcej czasu. Jeśli chodzi o nas, musimy sobie radzić z tym, co mamy. A to znaczy: pan Cowart, jego notes i magnetofon. Nikt i nic poza tym.

Andrea Shaeffer skinęła głową. Obróciła się do swego partnera.

– Zapuszczaj kabel do gubernatora. Zobacz, co oni będą mieli do powiedzenia o tym wszystkim. – Zwróciła się do Cowarta. – Panie Cowart, wiem, że musi pan wykonać swoją pracę, ale proszę, niech pan go zapyta, czy będzie z nami rozmawiał.

– To mogę zrobić – odparł Cowart.

– A poza tym – ciągnęła dalej detektyw – prawdopodobnie i tak dobrze pan wie, o co bym go pytała. Niech pan się postara złapać to na taśmie. – Otworzyła teczkę i podała mu zdecydowanym ruchem sześć dodatkowych kaset. – Ja się stąd nie ruszam. Przynajmniej do czasu, aż będziemy mogli znowu porozmawiać.

Dziennikarz skinął głową.

– Rozumiem.

Detektyw Shaeffer spojrzała na sierżanta.

– Zawsze robi się tu tak dziwacznie? – spytała uśmiechając się. Rogers zatrzymał się i odpowiedział jej uśmiechem.

– Nie, droga pani. – Raz jeszcze spojrzał na zegar.

– Można by długo gadać, ale czas nie poczeka. – Cowart wskazał bramkę i poszedł za sierżantem w głąb więzienia.

Obaj szli szybko długim korytarzem, w którym kroki odbijały się miarowym echem od wypolerowanego do połysku linoleum. Sierżant nadal kręcił głową.

– O co chodzi?

– Po prostu nie lubię takiego zamieszania – odparł sierżant. – Wszystko powinno być uporządkowane, zanim człowiek umrze. Nie lubię nie dokończonych spraw, proszę pana.

– Sądzę, że on to właśnie tak zawsze chciał rozegrać.

– Myślę sobie, że ma pan zupełną rację, panie Cowart.