Изменить стиль страницы

Przejechał przez Marathon i wjazd do Stanowego Parku Pennekamp. Nad przystanią Whale Harbor dostrzegł ogromnego błękitnego plastikowego marlina, większego od największej ryby, jaka kiedykolwiek zawitała w te strony. Marlin kołysał się, zawieszony nad bramką prowadzącą na molo dla wędkarzy sportowców. Cowart przejechał dalej, mijając kompleks pomniejszych sklepów i supermarket. Jasna farba na ścianach płowiała w bezlitośnie gorącym słońcu.

Było około dziesiątej, kiedy znalazł Tarpon Drive. Ulica znajdowała się na południowym krańcu półwyspu, mniej więcej o kilometr od miejsca, w którym ocean zwierał swój uścisk, uniemożliwiając już jakąkolwiek budowę. Droga skręcała w lewo; pojedynczy trakt usłany potłuczonymi muszelkami, wcinający się pomiędzy przyczepy i niewielkie, jednopiętrowe domki. Była jakaś przypadkowość w układzie drogi, tak jakby poszczególne parcele były wynikiem czyjegoś kaprysu.

Zardzewiały ośmiomiejscowy volksvagen, pomalowany wypłowiałą farbą w psychodeliczne hippisowskie esy-floresy, spoczął bez kół na laurach w jednym z ogródków. Obok dwójka dzieci w pieluchach bawiła się w skleconej domowym sposobem piaskownicy. Doglądała ich kobieta w obciętych dżinsach i koszulce bez ramiączek, siedząca na przewróconym wiadrze na przynętę i ćmiąca papierosa. Obrzuciła Cowarta wystudiowanym, twardym spojrzeniem. Przed innym domem umieszczono łódź na kozłach, z poszarpaną dziurą ziejącą tuż poniżej dulek. Przed przyczepą siedziała para staruszków, zagłębiona w tanich biało-zielonych krzesłach plażowych, pod dużym różowym parasolem. Nie poruszyli się, gdy przejechał tuż obok. Odkręcił okno i usłyszał fragment jakiejś publicystycznej audycji radiowej. Bezcielesne głosy wypełniły powietrze pełnymi złości tonami, debatując o sprawach bez znaczenia. Wykrzywione i poskręcane anteny telewizyjne zaśmiecały niebo. Cowart poczuł, że wjeżdża do spalonego słońcem kręgu straconych złudzeń i panoszącej się biedy.

W połowie ulicy widniał jedyny, zbity z pomalowanej na biało płyty pilśniowej kościół, kryjący się za przerdzewiałym płotem. Przed nim zatknięta w ziemię duża tablica z odręcznym napisem: PIERWSZY KOŚCIÓŁ BAPTYSTÓW W KEYS. WEJDŹCIE I BĄDŹCIE ZBAWIENI. Zauważył, że furtka w płocie wisiała na jednym zawiasie, a drewniane schody straszyły dziurami. Drzwi zamykała potężna kłódka.

Pojechał dalej, rozglądając się w poszukiwaniu numeru trzynastego.

Dom był odsunięty od ulicy, schowany pod poskręcanym drzewem mangrowym, rzucającym wkoło kolorowe cienie. Zbudowany był z jasnego piaskowca, ze starym typem okien zazdrostek, których przydymione, pouchylane szybki chwytały łakomie każdy powiew, przedostający się przez plątaninę gałęzi i krzewów.

Z okiennic łuszczyła się czarna farba, na drzwiach zaś przytwierdzony był pokaźnych rozmiarów krucyfiks. Był to niewielki dom. Pod ścianą leżały dwa pojemniki na propanbutan. Od frontu widać było tylko żużel i piach, wzbijający z każdym krokiem tumany pyłu. Podszedł do drzwi frontowych. Na farbie wydrapane były słowa: JEZUS MIESZKA W NAS WSZYSTKICH.

Usłyszał psa, szczekającego w oddali. Drzewo mangrowe poruszyło się nieznacznie, podchwytując jakiś cień powiewu, przyniesionego na fali gorąca. Cowart nie poczuł najlżejszego drgnienia powietrza.

Zapukał głośno. Raz, drugi, wreszcie trzeci.

Nikt się nie odezwał.

Cofnął się trochę i krzyknął:

– Dzień dobry! Jest tam kto?

Jedyną odpowiedzią była cisza. Zapukał raz jeszcze.

– Do diabła – zaklął pod nosem. Odszedł od drzwi, rozglądając się wkoło. Nie zauważył samochodu ani żadnego znaku życia. Raz jeszcze spróbował zawołać: – Przepraszam! Jest tam kto?

Znowu nic.

Nie miał żadnego planu czy choćby pomysłu, co robić. Poszedł w stronę ulicy, odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na dom. Co ja tu, u diabła, robię? – zadał sobie pytanie. O co tutaj chodzi?

Usłyszał stłumiony stukot w górnym odcinku ulicy i w chwilę potem zauważył listonosza, wysiadającego z białego jeepa. Patrzył, jak wkłada listy i reklamówki do jednej skrzynki, następnie do drugiej. Cowart, stojąc nieruchomo, nie spuszczał go z oka, śledząc, jak zbliża się coraz bardziej do skrzynki z numerem trzynastym.

– Jak się pracuje? – spytał, gdy listonosz podszedł bliżej.

Był to człowiek w średnim wieku, ubrany w niebieskoszare szorty i jasnoniebieską bluzę pocztowców. Obnosił dumnie długą kitkę i opadające na usta wąsiska. Ciemne okulary skutecznie skrywały oczy.

– Raz lepiej, raz gorzej. – Zaczął grzebać w przepastnej torbie.

– Kto mieszka w tym domu? – spytał Cowart.

– A kto pyta?

– Jestem dziennikarzem z gazety „Miami Journal”. Nazywam się Cowart.

– Czytuję waszą gazetę – odparł listonosz. – Co prawda, głównie dział sportowy.

– Czy mógłby mi pan pomóc? Próbuję znaleźć ludzi, którzy tutaj mieszkają. Pukałem, ale nikt nie odpowiada.

– Nikt? Nigdy nie widziałem, żeby oni gdziekolwiek wychodzili.

– Oni, to znaczy kto?

– Pan i pani Calhoun. Stara Dot i Fred. Zwykle siedzą i czytają Biblię, czekając na dzień Sądu Ostatecznego albo na przyjście katalogu ze sklepu Searsa. Generalnie rzecz biorąc, Sears wydaje się bardziej wiarygodny.

– Długo tu mieszkają?

– Sześć, może siedem lat. Może zresztą dłużej. Ja tu tylko tyle jestem.

Cowart nadal nic nie rozumiał, ale pospieszył z kolejnym pytaniem.

– Czy kiedykolwiek dostawali pocztę ze Starkę? Z więzienia stanowego?

Listonosz postawił torbę i westchnął.

– Tak. Mniej więcej raz na miesiąc.

– Słyszał pan coś o Blairze Sullivanie?

– Pewnie – przytaknął listonosz. – To ten, który dostał kocioł. Gdzieś o tym czytałem parę dni temu. Czy to ma coś wspólnego z nim?

– Być może. Jeszcze nie wiem – odparł Cowart. Popatrzył ponownie na dom, gdy listonosz wyciągał z torby plik reklamówek, a następnie otwierał skrzynkę.

– Oho! – mruknął.

– Co?

– Nikt nie zabrał poczty. – Listonosz popatrzył przeciągle na dom. – Nie znoszę, kiedy coś takiego się zdarza. Starzy ludzie zawsze biorą swoją pocztę, zawsze, chyba że coś jest nie tak. Kiedyś roznosiłem w Miami Beach, dawniej, wie pan, kiedy byłem młodszy. Wiadomo było, co znajdziesz w środku, kiedy poczta była nie odebrana.

– Mniej więcej ile dni?

– Wygląda na dobrych parę. Szlag by to trafił, nie znoszę takich sytuacji – powtarzał gorączkowo listonosz.

Cowart ponownie ruszył w kierunku domu. Podszedł do niewielkiego okienka i zajrzał do środka. Jedyne, co mógł zobaczyć, to tandetne meble ustawione w niewielkiej części wypoczynkowej. Na ścianie wisiał kolorowy obraz przedstawiający Jezusa, z którego głowy emanowało światło.

– Może pan coś tam zobaczyć? – spytał stojącego przy drugim oknie listonosza, który dołączył do niego.

– Nic, pusta sypialnia. – Obaj mężczyźni cofnęli się, a Cowart raz jeszcze zawołał:

– Państwo Calhoun! Halo!

Nadal żadnej odpowiedzi. Zaszedł od frontu i położył rękę na okrągłej klamce. Nie stawiała oporu. Spojrzał przez ramię na listonosza, który przyzwalająco skinął głową. Otworzył drzwi i wszedł do środka.

Zapach uderzył ich natychmiast.

Listonosz jęknął i dotknął ramienia Cowarta.

– Wiem dokładnie, co to jest. Pierwszy raz poczułem to w Wietnamie. Nigdy nie zapomnę. – Zamilkł na chwilę, a potem dodał: – Proszę posłuchać.

Smród dławił Cowarta za gardło; czuł, że się zaraz udusi, jakby stał w gęstych oparach dymu. Gdzieś z wnętrza domu dobiegł go dziwny, bzyczący odgłos.

Listonosz wycofał się.

– Idę sprowadzić gliny.

– Sprawdzę w środku. – Cowart postąpił naprzód.

– Niech pan nie wchodzi – powstrzymywał go listonosz. – Nie ma takiej potrzeby.

Cowart potrząsnął głową. Wszedł dalej. Smród i dziwny dźwięk zdawały się go oklejać, wsysać do środka. Zdawał sobie sprawę, że listonosz oddalił się. Spoglądając przez ramię, dostrzegł, jak spieszy w stronę domu sąsiadów. Cowart posunął się kilka kroków naprzód w głąb domu. Jego oczy przeczesywały otoczenie, wyłapując szczegóły, rejestrując wszystko, o czym później można by opowiedzieć: spartańskie umeblowanie, znamiona religijności i dławiące poczucie, że jest to ostatnie miejsce na ziemi. Gorąco nawarstwiało się wokół niego bezlitośnie, mieszając się z zapachem, który nasączał ubranie, przenikał do nozdrzy, wdzierał się w pory skóry, szarpiąc nim na granicy mdłości. Wszedł do kuchni. Starzy ludzie byli tam. Każde siedziało przywiązane do krzesła, po obu stronach pokrytego ceratą stołu. Ręce mieli brutalnie wykręcone do tyłu. Kobieta była naga, mężczyzna w ubraniu. Siedzieli naprzeciw siebie, tak jakby szykowali się właśnie do posiłku. Mieli poderżnięte gardła. Czarna krew tworzyła jeziorka u podstawy krzeseł. Muchy pokrywały szczelnie ich twarze, ruszając się pod splątanymi kosmykami siwych włosów. Głowy odgięte do tyłu, z martwymi oczami wpatrzonymi szklano w sufit. Na środku stołu leżała otwarta Biblia. Cowart zakrztusił się, walcząc z mgłą przesłaniającą mu wzrok, strachem i podchodzącym do gardła żołądkiem. Upał w pokoju zdawał się wzmagać, omywając go falami gęstego, lepiącego się ciepła. Zgiełk powodowany przez muchy wypełniał uszy. Podszedł jeszcze o krok i pochylił się nad stołem, by przeczytać słowa na otwartej stronie. Jeden ustęp zaznaczony był rozmazaną krwią.