Изменить стиль страницы

– Będzie pan w kontakcie?

– Ależ oczywiście – odparł Ferguson.

Pod koniec stycznia, prawie rok po otrzymaniu pamiętnego listu od Roberta Earla Fergusona, Matthew Cowart dostał za swe artykuły nagrodę Związku Dziennikarzy Stanu Floryda. Wkrótce po niej został uhonorowany nagrodami ze Szkoły Dziennikarstwa Penney Missouri oraz nagrodą Ernie Pyle, przyznaną przez koncern prasowy Scripps-Howard.

W tym samym czasie Sąd Najwyższy Stanu Floryda utrzymał w mocy wyrok skazujący dla Blaira Sullivana. Tego dnia Cowart odebrał jeszcze jeden telefon na swój koszt.

– Cowart? To ty?

– To ja, panie Sullivan.

– Słyszałeś o decyzji sądu?

– Tak. Co pan zamierza zrobić? Musi pan tylko zdobyć się na rozmowę z jednym prawnikiem. Czemu pan nie zadzwoni do Roya Blacka?

– Panie Cowart, czy ja według pana jestem skazany na brak zasad? – Zaśmiał się. – Dobre, co? Skazany, rozumie pan? Czy pan sądzi, że ja nie mam sumienia? Ale kawał! A czemu ty myślisz, że nie będę się trzymać tego, co już powiedziałem, co?

– Nie wiem. Może dlatego że uważam, że warto żyć.

– Nie miałeś mojego życia.

– To prawda.

– I nie masz też przed sobą tego, co mnie czeka. Pewnie sobie myślisz, że nie mam za dużej przyszłości. Ale możesz się jeszcze zdziwić.

– Będę czekał.

– Wiesz pan co, panie Cowart? Najśmieszniejsze jest to, że naprawdę nieźle się teraz bawię.

– Cieszę się.

– Chcesz pan wiedzieć jeszcze coś, panie Cowart? Jeszcze pogadamy. Kiedy już będzie bardzo blisko.

– Czy coś już panu mówiono o dacie?

– Nie. Nie wiem, co robi przez cały ten czas gubernator.

– Pan naprawdę chce umrzeć, panie Sullivan?

– Mam plany, panie Cowart. Wielkie plany. Śmierć jest tylko ich małą częścią. Jeszcze zadzwonię.

Odłożył słuchawkę. Matthew Cowart poczuł dreszcz. Pomyślał, że to trochę tak jakby rozmawiał z nieboszczykiem.

Pierwszego kwietnia Matthew Cowart otrzymał prestiżową nagrodę Pulitzera za wybitne osiągnięcia w kategorii reportażu prasowego.

W czasach, które obecnie mogłyby uchodzić za zamierzchłe, kiedy to telegrafy wystukiwały mozolnie potoki słów, układające się w wiadomości z ostatniej chwili, w dniu, w którym ogłaszano nazwiska laureatów nagrody Pulitzera, miały miejsce pewnego rodzaju rytualne zgromadzenia wokół telegrafu. Każdy chciał być pierwszym, który zobaczy nazwiska nagrodzonych, przesuwające się na taśmie. Agencja „The Associated Press” konkurowała zazwyczaj z „United Press International”, która z nich szybciej zgarnie nazwiska laureatów, a następnie wypuści gotowy reportaż. Stare telegrafy miały na wyposażeniu dzwonek, który odzywał się zawsze, ilekroć po drucie nadciągał jakiś gorący temat. Dlatego też w dzień ogłoszenia listy laureatów w redakcjach panowała niemalże religijna atmosfera, wzmacniana jeszcze pobrzmiewaniem dzwonków. Swoista aura romantyzmu unosiła się nad redakcją, gdy telegraf wystukiwał pospiesznie nazwiska przy akompaniamencie wiwatów lub jęków zawodu, wydawanych gromko przez tłumnie zgromadzonych redaktorów i dziennikarzy. Wszystko to zostało teraz zastąpione natychmiastową transmisją przez łącza komputerowe. Teraz nazwiska pojawiały się bezszelestnie na wszechobecnych zielonych ekranach, którymi usiany był nowoczesny pokój redakcyjny. Natomiast wiwaty i jęki pozostały takie same.

Spędził całe popołudnie na konferencji dotyczącej gospodarowania zasobami wodnymi. Kiedy wszedł do pokoju redakcyjnego, wszyscy pracownicy wstali klaszcząc.

Fotograf zrobił zdjęcie, gdy wręczano mu kieliszek szampana, a potem popchnięto go do monitora, żeby sam mógł przeczytać. Były okolicznościowe gratulacje od redaktora naczelnego oraz redaktora działu miejskiego, Will Martin zaś powiedział:

– Cały czas wiedziałem, że tak będzie.

Został zalany falą telefonów gratulacyjnych. Zadzwonił Roy Black i Robert Earl Ferguson, z którym rozmawiał dosłownie przez chwilę. Tanny Brown również się odezwał i stwierdził z rezerwą:

– No cóż, cieszę się, że przynajmniej ktoś coś z tego ma.

Zadzwoniła jego była żona, płacząc:

– Wiedziałam, że stać cię na to.

W tle słychać było krzyk niemowlęcia. Jego córka aż piszczała z radości, rozmawiając z nim. Nie do końca rozumiała, co się stało, ale i tak była zachwycona. Trzy lokalne stacje telewizyjne przeprowadziły z nim obszerne wywiady. Telefonował również przedstawiciel jednego z wydawnictw z zapytaniem, czy nie byłby zainteresowany napisaniem książki. Producent, który nabył prawa do sfilmowania historii życia Roberta Earla Fergusona, nie omieszkał zadzwonić, dając do zrozumienia, że i jemu coś się należy. Nie dał się łatwo zbyć, skłaniając w końcu recepcjonistkę selekcjonującą napływające telefony, aby go połączyła z Cowartem.

– Pan Cowart? Tutaj Jeffery Maynard. Dzwonię z Instacom Productions. Bylibyśmy bardzo zainteresowani zrobieniem filmu opartego na wynikach pańskiej pracy.

Producent miał zdyszany, nerwowy głos, jakby każda mijająca sekunda oznaczała zmarnowaną szansę i stracone pieniądze.

Cowart odpowiedział powoli:

– Przykro mi, panie Maynard, ale…

– Proszę mi nie odmawiać, panie Cowart. Rozmawialiśmy już ze wszystkimi tutejszymi decydentami; jesteśmy naprawdę zainteresowani uzyskaniem praw od wszystkich osób zamieszanych w tę sprawę. Mówimy tutaj o niebagatelnych pieniądzach, dla pana zaś być może o szansie wydostania się z gazety.

– Nie mam chęci wydostawać się z gazety.

– Myślałem, że wszyscy dziennikarze chcieliby robić coś innego.

– Źle pan myślał.

– Tak czy inaczej, chciałbym się z panem spotkać. Rozmawialiśmy już ze wszystkimi innymi, mamy zapewnioną ich pełną współpracę i…

– Zastanowię się nad tym, panie Maynard.

– Odezwie się pan do mnie?

– Pewnie.

Cowart odłożył słuchawkę, nie mając najmniejszej chęci odezwania się kiedykolwiek. Wrócił do atmosfery podniecenia, zalewającego redakcję, popijając szampana z plastikowego kubka, pławiąc się w skierowanej na niego uwadze, czując, jak wszelkie pytania i cała niepewność rozpływają się w morzu uścisków i gratulacji.

Kiedy jednak wrócił wieczorem do domu, nadal był sam.

Wszedł do mieszkania i pomyślał o Vernonie Hawkinsie, mającym za całe towarzystwo swe wspomnienia i kaszel. Nieżyjący detektyw zdawał się dzisiaj zajmować każdy zakamarek jego wyobraźni. Starał się zmusić ducha przyjaciela do złożenia mu gratulacji, przekonując sam siebie, że Hawkins byłby jednym z pierwszych dzwoniących, pierwszym, który otworzyłby drogą, dostępną nielicznym butelkę szampana. Wyobrażenie to jednak ciągle mu gdzieś uciekało. Jedyny obraz, który ciągle do niego wracał, to wizja starego detektywa w jego szpitalnym łóżku, mówiącego z trudem poprzez gęste, senne opary leków i tlenu:

– Jak brzmi Dziesiąte Prawo Ulicy, Matty?

Usłyszał własna odpowiedź:

– Chryste, Vernon, naprawdę nie wiem. Odpocznij trochę.

– Dziesiąte Prawo brzmi: Nic nie jest takie, jak się wydaje.

– A co by to niby miało oznaczać?

– Znaczy to, że tracę głowę. Zawołaj mi pielęgniarkę, tylko nie tę starą. Młodą, tę z dużymi cyckami. Powiedz, że proszę o zastrzyk. Nie ma znaczenia jaki, byle tylko przez kilka minut potarła mi tyłek watką umoczoną w spirytusie, zanim mi przyładuje.

Zawołał wtedy pielęgniarkę i patrzył, jak stary dostaje swój zastrzyk, a potem z szerokim, łobuzerskim uśmiechem wpada w senne odrętwienie.

Ale ja wygrałem, Vernon. Dopiąłem swego, powiedział do siebie. Spojrzał raz jeszcze na pierwsze wydanie, które przyniósł do domu. Zdjęcie i artykuł widniały ponad linią złożenia gazety: Reporter „Journala” nagrodzony Pulitzerem za artykuły z celi śmierci.

Przez większą część nocy bezsennie patrzył w czarną przestrzeń nieba, pozwalając euforii mieszać się z wątpliwościami, aż wreszcie podniecenie wywołane otrzymaniem nagrody przyćmiło wszystkie inne uczucia i zasnął, odurzony swym zastrzykiem sukcesu.