Изменить стиль страницы

Sullivan przerwał na chwilę.

– Powinieneś o tym pamiętać, Cowart. Ruszaj się. Nigdzie nie zapadaj i nie zapuszczaj korzeni. Jeśli się ruszasz, policja nigdy nie może cię tak naprawdę namierzyć. Kurwa, mnie zgarniali za włóczęgostwo, wchodzenie na teren prywatny, podejrzenie kradzieży, różne takie duperele. Ale za każdym razem nic na mnie nie mieli. Wychodziłem z kicia po paru nocach. Raz spędziłem miesiąc w okręgowym więzieniu w Dothan, w Alabamie. To było dopiero miejsce, Cowart. Prusaki, szczury i wszędzie okropnie śmierdziało gównem. Ale i tak nikt mnie tam nawet w połowie nie wyczaił. Jak by zresztą mogli? Nie byłem przecież nikim ważnym… – Uśmiechnął się do siebie. – A raczej tak im się wydawało. – Zawahał się, wyglądając przez kraty. – Oczywiście, sytuacja wygląda teraz trochę inaczej, prawda? Teraz Blair Sullivan jest jakby troszeczkę ważniejszy, może nie? – Podniósł wzrok na dziennikarza, spoglądając ostro. – Może nie, do cholery?!

– Tak.

– No to gadaj od razu!

– Dużo, dużo ważniejszy.

Sullivan zdawał się odprężać, jego słowa nieco spowolniały.

– Ano właśnie. Ano właśnie. – Zamknął na chwilę oczy, ale gdy je ponowne otworzył, pobłyskiwało w nich zimne rozbawienie. – Prawdopodobnie jestem teraz najważniejszym facetem na całej pieprzonej Florydzie, nie sądzisz, Cowart?

– Być może.

– Przecież wszyscy chcą nagle wiedzieć to, co wie stary Sully, co, może nieprawda?

– To prawda.

– Łapiesz teraz, o co chodzi, Cowart?

– Tak myślę.

– To cholernie dobrze. Pozwolę sobie nawet powiedzieć, że mnóstwo ludzi będzie wprost zaintrygowanych… – przeciągnął ostatnie słowo, pozwalając mu toczyć się po języku jak landrynce -… tym, co ma do powiedzenia stary Sully.

Cowart skinął głową.

– Dobrze. Bardzo dobrze. A kiedy przeniosłem się do Mobile, załatwiłem dzieciaka za ladą w 7-Eleven. Zwykły napad, nic wielkiego. Masz pojęcie, jak trudno jest glinom złapać cię na czymś takim? Jeśli nikt cię nie widział, jak wchodziłeś, nikt nie widział, jak wychodziłeś, to zupełnie tak jakby jakieś ziarno zła wylądowało w samym środku miasta i proszę! Kogoś nie ma. Był nawet miłym dzieciakiem. Błagał mnie raz czy dwa. Mówił: „Proszę wziąć pieniądze. Proszę, tu są pieniądze”. I jeszcze powiedział: „Niech mnie pan nie zabija. Zarabiam pieniądze na studia. Proszę mnie nie zabijać”. Oczywiście, załatwiłem go. Strzeliłem mu raz w tył głowy, i po wszystkim. Szybko i bez ceregieli. Zgarnąłem wtedy parę setek. Potem wziąłem jeszcze kilka ciastek z kremem i puszkę coli, a na odchodnym jeszcze jakieś chipsy i zostawiłem go za ladą…

Jego głos drżał z podniecenia. Przerwał na chwilę. Cowart zobaczył strużkę potu ściekającą mu po czole.

– Jeśli masz jakieś pytania, nie obawiaj się, wal śmiało. Cowart wykrztusił:

– Czy pamięta pan godzinę, datę i miejsce?

– Prawda, prawda, zastanowię się nad tym. Musisz przecież mieć szczegóły. Sullivan zastanawiał się chwilę, wreszcie parsknął urywanym śmiechem.

– Cholera, powinienem sprawić sobie wtedy notes, taki jak twój. A tak muszę opierać się tylko na tym, co pamiętam.

Ponownie odchylił się do tyłu, przedstawiając szczegóły, miejsca i nazwiska, powoli, jednostajnym głosem przeczesując swą przeszłość.

Cowart uważnie słuchał, od czasu do czasu wtrącając jakieś pytanie, starając się wyciągnąć jak najwięcej z opowieści, której był świadkiem. Po kilku pierwszych historiach początkowy szok minął. Stały się one swego rodzaju codziennym rejestrem terroru, w którym wszystkie makabryczne przeżycia, które kiedyś były udziałem rzeczywistych osób, zostały zredukowane do rangi beznamiętnego dziennika skazańca. Starał się uzyskać od mordercy jak najwięcej szczegółów; w powodzi słów gubiły się gdzieś emocje związane z każdym kolejnym wydarzeniem. Zdawały się odrealnione, bez jakiegokolwiek związku z zewnętrznym światem. To, że zdarzenia, o których mówił Blair Sullivan, wypełniły kiedyś ostatnie chwile rzeczywistych, do niedawna oddychających ludzi, zagubiło się gdzieś podczas piętrzącej się jednostajną falą, narastającej, beznamiętnej, niemalże rutynowej wyliczanki wyrządzonego zła. Godziny prześlizgiwały się niepostrzeżenie.

Sierżant Rogers przyniósł jedzenie. Sullivan odgonił go z niecierpliwością. Tradycyjny ostatni posiłek: smażony stek z tłuczonymi ziemniakami i jabłecznik pozostały na tacy, z wolna zastygając. Cowart po prostu słuchał.

Było kilka minut po jedenastej wieczorem, kiedy Blair Sullivan skończył. Na pobłyskującej blado twarzy błąkał mu się cień uśmiechu.

– Całe trzydzieści dziewięć – powiedział. – Niezła opowieść, co? Może nie jest to jeszcze rekord, ale byłem już całkiem blisko, nie? – Westchnął głęboko. – Chciałbym to mieć. Ten rekord. A tak w ogóle, jaki jest rekord dla kogoś takiego jak ja? Masz gdzieś w tym swoim notesie takie coś, Cowart? Jestem pierwszy, czy też ten zaszczyt należy się komuś innemu? – Zaśmiał się sucho. – Oczywiście, nawet jeżeli nie jestem pierwszy, jeśli chodzi o liczbę, na pewno jestem przed tymi wszystkimi innymi facetami, jeśli chodzi o, jak byś to nazwał, Cowart? Oryginalność?

– Panie Sullivan nie ma już wiele czasu. Jeśli chciałby pan… Sullivan wstał z nagle pociemniałymi, dzikimi oczami.

– Czyżbyś nie słuchał uważnie, chłoptasiu? Cowart podniósł rękę.

– Chciałem tylko…

– Nie jest ważne, co ty chciałeś! Ważne, co ja chcę!

– Dobrze.

Sullivan spojrzał spomiędzy krat. Odetchnął głęboko i powiedział ciszej:

– Teraz czas na jeszcze jedno opowiadanie, Cowart. Zanim zejdę z tego świata. Udam się w tę miłą, szybką podróż na stanowej rakiecie.

Cowart poczuł niesamowitą suchość w całym ciele, jakby żar bijący ze słów rozmówcy wyssał z niego wszystkie soki.

– Teraz powiem ci prawdę o małej Joanie Shriver. Deklaracja umierającego, tak, zdaje się, to nazywają w sądzie. Ostatnie słowa przed śmiercią. Uważają, że nikt nie przestąpiłby progu zaświatów z kłamstwem plamiącym mu usta. – Zaśmiał się głośno. – Znaczy, że musi to być prawda… – przerwał, a potem dodał: -… jeśli będziesz w stanie w nią uwierzyć. – Wpił się wzrokiem w Cowarta. – Śliczna Joanie Shriver. Cudowna mała Joanie.

– Numer czterdzieści – powiedział Cowart.

Bill Sullivan potrząsnął przecząco głową.

– Nie.

Uśmiechnął się. – Nie zabiłem jej.

Cowart poczuł gwałtowny skurcz żołądka i lepki pot, występujący mu na czoło.

– Co?

– Nie zabiłem jej. Wszystkich tamtych tak. Ale nie ją. Pewnie, byłem w Escambia. I oczywiście, gdybym ją namierzył, kusiłoby mnie, żeby to zrobić. Nie mam żadnych wątpliwości, gdybym wtedy zaparkował przed jej szkołą, zrobiłbym z nią dokładnie to samo. Odsunąłbym okno i powiedział: „Podejdź tutaj, miła dziewczynko…” To mogę przysiąc. Ale tak nie zrobiłem. Nie, proszę pana. Nie ja jestem temu winny. – Zamilkł, a potem powtórzył: – Nie jestem tu winny.

– Ale list…

– Każdy może napisać list. – I ten nóż…

– Co do tego masz rację. To naprawdę był nóż, który zabił tę biedną małą.

– Ale ja nie rozumiem…

Bill Sullivan złapał się pod boki. Jego śmiech przeszedł w dudniący, stały kaszel, odbijający się do ścian więzienia.

– Długo na to czekałem – powiedział. – Nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć, jak będziesz po tym wyglądał.

– Ja…

– Niepowtarzalne, Cowart. Wyglądasz, jakbyś był jednocześnie trochę chory i pomylony. Zupełnie jakbyś to ty szykował się na krzesło, nie ja. Co się tam u ciebie dzieje? – Sullivan wskazał na czoło.

Cowart zamknął usta i gapił się na mordercę.

– Myślałeś, że tak dużo wiesz, co, Cowart? Myślałeś sobie, że jesteś cholernie mądry. Teraz ja ci coś powiem, Panie Dziennikarzu od Pulitzera: Wcale nie jesteś taki mądry.

Nie przestawał się śmiać i kasłać.

– Powiedz mi – zażądał Cowart. Sullivan spojrzał w górę.

– A jest jeszcze czas?

– Jeszcze jest – rzucił Cowart przez zaciśnięte zęby. Patrzył, jak człowiek w celi podnosi się i zaczyna chodzić raz w jedną, raz w drugą stronę.