Изменить стиль страницы

Rozdział jedenasty

PANIKA

Poczuł, jak upada. Obijając się, głową naprzód, bez kontroli, prosto w dziurę bez dna.

– Panie Cowart? Wciągnął ciężko powietrze.

– Panie Cowart, wszystko w porządku, chłopie? Upadł, czując, jak jego ciało rozsypuje się na cząsteczki.

– Hej, panie Cowart, słyszy mnie pan?

Otworzył oczy, napotykając wzrokiem stanowcze, blade oblicze sierżanta Rogersa.

– Musi pan już iść i zająć swoje miejsce, panie Cowart. Nie możemy czekać na nikogo, a wszyscy oficjalni świadkowie muszą być na miejscach przed północą. – Sierżant przerwał, gestem wyrażającym wyczerpanie i napięcie przeczesał krótkie, na przepisowego jeża ostrzyżone włosy. – To nie kino, żeby można było wchodzić, kiedy się chce. Już wszystko dobrze?

Cowart skinął głową.

– Ciężka noc dla wszystkich – powiedział sierżant. – Niech pan już idzie. Prosto w drzwi. Zobaczy pan wolne miejsce z przodu, koło tego detektywa z okręgu Escambia. Tam właśnie Sully kazał pana umieścić. Bardzo przy tym obstawał. Może się pan ruszać? Naprawdę nic panu nie jest?

– Dam sobie radę – wyjęczał Cowart.

– Nie jest tak źle, jak pan myśli – powiedział ogromny strażnik. Po chwili potrząsnął głową. – Nie, to nieprawda. Jest tak źle, jak tylko może być. Jeżeli coś takiego nie wywraca ci flaków, to znak, że nie jesteś człowiekiem. Ale przeżyje pan jakoś. Prawda?

Cowart przełknął z trudem.

– Wszystko w porządku.

Strażnik przyjrzał mu się uważnie.

– Sully musiał panu nieźle nawkładać. O czym on gadał przez tyle godzin? Wygląda pan, jakby zobaczył ducha.

Zgadłeś, pomyślał Cowart, głośno zaś powiedział:

– O śmierci.

Sierżant prychnął.

– On z pewnością wie. Teraz sam zobaczy, z pierwszej ręki, i to zaraz. Musi pan już iść, panie Cowart. Śmierć nie czeka na nikogo.

Cowart wiedział coś o tym i potrząsnął głową.

– A właśnie że czeka. Cierpliwie czeka na stosowną chwilę.

Sierżant Rogers uważnie przyjrzał się dziennikarzowi.

– Przecież w końcu to nie pan wybiera się w ostatnią podróż. Jest pan pewny, że nic mu nie jest? Nie chcę, żeby tam ktoś zrobił scenę, zemdlał albo coś takiego. Musimy zachowywać się przyzwoicie, kiedy komuś dajemy kocioł.

Strażnik próbował się ironicznie uśmiechnąć. Cowart uczynił jeden chwiejny krok w stronę sali egzekucyjnej. Odwrócił się jeszcze i powiedział:

– Nic mi nie będzie.

Chciało mu się śmiać, tak wielkie było kłamstwo, które przed chwilą z siebie wydusił. W porządku, powiedział sobie. Nic mi nie będzie. Zupełnie jakby odzywał się w nim jakiś obcy głos. Pewnie, nie ma problemu. Nie ma żadnej sprawy.

Przecież tylko wypuściłem mordercę na wolność.

Miał nagłą, okropną wizję Fergusona, stojącego przed małym domkiem w Keys, drwiącego z niego, zanim wszedł do środka, by dotrzymać swej części umowy. Dźwięk głosu mordercy odbijał mu się echem w głowie. Wtedy przypomniał sobie duże, błyszczące zdjęcia Joanie Shriver, zrobione tuż po odnalezieniu jej ciała na bagnach. Pamiętał, jakie śliskie mu się wtedy wydawały, gdy dotykał ich spoconą ręką, zupełnie jakby były całe we krwi.

Nie żyję, pomyślał. Zmusił jednak stopy do powleczenia się naprzód. Przeszedł przez drzwi, gdy do północy pozostały jeszcze dwie minuty.

Pierwsze oczy, których spojrzenie napotkał, należały do Bruce’a Wilcoxa. Przysadzisty detektyw siedział w pierwszym rzędzie, miał na sobie marynarkę w jaskrawą, wesołą kratę, w chory sposób kontrastującą z ponurą okazją, z powodu której się tu znaleźli. Policjant uśmiechnął się niewyraźnie i wskazał głową miejsce obok siebie. Cowart szybko spojrzał po sali, omiatając wzrokiem mniej więcej dwunastu świadków, siedzących na składanych krzesłach ustawionych w dwóch rzędach. Wszyscy patrzyli prosto przed siebie, jakby chcieli wyryć w pamięci każdy najdrobniejszy szczegół wydarzenia. Wyglądali jak figury woskowe. Nikt się nie poruszał.

Szklane przepierzenie oddzielało ich od komory egzekucyjnej, miało się więc wrażenie, że ogląda się sztukę na scenie albo patrzy w dziwaczny, trójwymiarowy ekran telewizyjny. W komorze znajdowało się już czterech mężczyzn: dwóch strażników; lekarz, trzymający małą czarną torbę; jakiś urzędnik w garniturze – ktoś szepnął: „Z biura prokuratora stanowego” – czekający pod elektrycznym zegarem.

Spojrzał na wskazówkę minutową, jak nieubłaganie zbliżała się do celu.

– Siadaj, Cowart – zasyczał detektyw – przedstawienie zaraz się zaczyna.

Cowart dostrzegł dwóch innych dziennikarzy, z „Tampa Tribune” i „The St. Petersburg

Times”. Wyglądali ponuro, ale powtórzyli ruch detektywa, nakazując mu gestem zająć miejsce, sami zaś powrócili do swych notatek, zapisując dokładnie wszystkie szczegóły. Za nimi siedziała reporterka z „Miami News”. Jej oczy wpatrzone były nieruchomo w ciągle jeszcze puste krzesło. Widział, jak mocno okręca sobie białą chusteczkę wokół zaciśniętej pięści.

Prawie przewrócił się na przygotowane dla niego miejsce. Nieustępliwy metal oparcia parzył mu plecy.

– Ciężka noc, co, Cowart? – szepnął detektyw. Nie odpowiedział. Detektyw mruknął: – Ale nie taka ciężka jak mają niektórzy.

– Nie byłbym tego taki pewny – odparł Cowart cicho. – Jak się pan tu dostał?

– Tanny ma przyjaciół. Chciał zobaczyć, czy stary Sully faktycznie pójdzie na całość. Nadal nie wierzę w to gówno, które napisałeś, że to on zabił Joanie Shriver. Tanny mówił, że do końca nie wie, co by to miało znaczyć, gdyby Sullivan wycofał się w ostatniej chwili. Ale uważał, że nawet jeśli się nie wycofa, a ja to zobaczę, nauczy mnie to szacunku dla systemu sprawiedliwości. Tanny cały czas próbuje mnie czegoś uczyć. Mówi, że człowiek staje się lepszym policjantem, jeśli wie, co może się zdarzyć na końcu.

Oczy detektywa pobłyskiwały piekielnym humorem.

– A nauczyło? – spytał Cowart.

Wilcox potrząsnął przecząco głową.

– Jeszcze nie. Lekcja ciągle trwa. – Wyszczerzył się do Cowarta. – Trochę blado wyglądasz. Coś cię gryzie? – Zanim Cowart mógł odpowiedzieć, Wilcox szepnął: – Masz jakieś ostatnie słowo? Już północ.

Czekali przez jedno czy dwa uderzenia serca. Przesuwane drzwi otworzyły się i wszedł komendant więzienia. Za nim Blair Sullivan, mając po obu stronach dwóch strażników, za sobą jeszcze jednego. Twarz więźnia była blada; bardziej przypominał trupa niż żywego człowieka. Całe żylaste ciało wydawało się nagle zmalałe i wątłe. Miał na sobie prostą białą koszulę zapiętą ciasno pod szyją i ciemnoniebieskie spodnie. Pochód zamykał ksiądz w koloratce, niosący Biblię z wyrazem zbolałej konsternacji na twarzy. Ksiądz poszurał w kąt sali, zatrzymując się tylko, by wzruszyć ramionami w kierunku komendanta, następnie otworzył z impetem Dobrą Księgę i zaczął z niej cicho do siebie czytać. Cowart zobaczył, jak oczy Sullivana rozwarły się szerzej, kiedy zauważył krzesło. Więzień szybko przeniósł wzrok na wiszący na ścianie telefon i przez ułamek sekundy kolana jakby odmówiły mu posłuszeństwa; potknął się. Natychmiast jednak odzyskał równowagę i moment wahania minął. Cowart pomyślał, że był to pierwszy wypadek, w którym zauważył u Sullivana cień ludzkiego odruchu. Od tej pory wypadki zaczęły się toczyć szybko, szarpiącym, urywanym rytmem niemych filmów.

Sullivan został posadzony na krześle; dwóch strażników klęcząc zapinało klamry na jego nogach i rękach: Brązowe skórzane pasy zostały zaciśnięte na klatce piersiowej, gniotąc biel koszuli. Jeden ze strażników przymocował elektrodę na nodze więźnia. Inny wślizgnął się za krzesło i schwycił stożkowaty hełm, gotowy włożyć go w każdej chwili na głowę Sullivana.

Komendant więzienia wystąpił krok naprzód i zaczął odczytywać obramowany czarną obwódką nakaz wykonania wyroku śmierci, podpisany przez gubernatora stanu Floryda. Z każdą sylabą strach Cowarta wzmagał się, tak jakby słowa odczytywane były dla niego. Komendant czytał coraz szybciej, następnie wziął głęboki oddech i starał się zwolnić. Jego głos brzmiał metalicznie i jakby z daleka. W ścianach były wbudowane głośniki, przenoszące głos z mikrofonów ukrytych w komorze śmierci. Komendant zakończył czytanie. Przez chwilę patrzył tępo na trzymaną przez siebie kartkę, jakby szukał jakiegoś ukrytego tekstu, który jeszcze mógłby przekazać zebranym. Wreszcie podniósł wzrok na Sullivana.