– Czy ktoś inny wchodzi w grę?
– Czy ktoś inny mógł je pisać? Z pięćset osób. Każdy z pacjentów doktora. Nabrał bardzo dziwnych manier, od kiedy ożenił się z tym okropnym babsztylem. A teraz ulica. Nie mogę zajmować się każdym domem po kolei, bo nie skończylibyśmy do późnej nocy. Niech pan się napije. Ale postaram się panu oddać jej ogólny charakter. Na rogu, naprzeciwko teatru mamy sklep kolonialny i z towarami żelaznymi, właściciel pochodzi ze wsi, ale w Londynie mieszka od jakichś pięćdziesięciu lat. Prowadzi swój sklep tak, jakby to była placówka handlowa zagubiona gdzieś w głuszy leśnej. Udziela kredytu. Ma stale kłopoty, ser trzyma za blisko parafiny, i zmienił się bardzo od śmierci żony. Palinode'ów znał całe życie. Ich ojciec pomógł mu, kiedy stawiał pierwsze kroki w Londynie, i gdyby nie on, niektórzy z nich pod koniec miesiąca przymieraliby głodem. Obok sklepu kolonialnego jest skład węgla. Właściciel to człowiek nowy. Potem gabinet doktora. Dalej sklep warzywniczy. Bardzo mili ludzie; mają dużo córek o wymalowanych twarzach i brudnych rękach. Dalej, panie Campion, aptekarz – zniżył głos, ale nawet wtedy jego siła była tak wielka, że mogła wprowadzić w wibrację boazerię. Nagła cisza, kiedy urwał, była przyjemna dla ucha.
– Aptekarz najważniejszy? – zachęcił go jego słuchacz, który dał się porwać temu widowisku.
– Tata Wilde nawet w filmie byłby ciekawy – wyjaśnił Charlie Luke. – Co za sklep! A jak zaopatrzony! Słyszał pan kiedy o „Syropie Na Kaszel Matki Appleyard Leczącym. Również Wnętrzności"? Oczywiście nie, ale mogę się założyć, że pański dziadek się nim kurował. I gdyby pan chciał, dostanie go pan, w oryginalnym opakowaniu. Ma dziesiątki nieporządnych małych szufladek, a pachnie tam jak w sypialni starej panny, tak że od tego zapachu człowiek aż się zatacza. A wśród tego wszystkiego króluje Tata Wilde wyglądający jak stara ciotka, z malowanymi włosami, z takim kołnierzykiem, o tak – uniósł brodę i wytrzeszczył oczy – w czarnym krawacie i sztuczkowych spodniach. Kiedy stary Joey Bowels z synem Pantaloonem wykopali pannę Ruth Palinode, a my wszyscy czekaliśmy zmarznięci na sir Dobermana, żeby zapełnił te swoje cholerne słoiki, muszę przyznać, że zacząłem myśleć o Tacie Wilde. Nie powiem,, że to on coś takiego zapisał, ale mógłbym się założyć, że to pochodzi z jego składu aptecznego.
– Kiedy będzie wynik analiz?
– Na razie mamy prowizoryczny. Pełny wynik otrzymamy nie wcześniej niż dziś wieczorem. Z całą pewnością przed północą. Jeżeli to była trucizna podana świadomie, obudzimy przedsiębiorców pogrzebowych i natychmiast wykopiemy brata. Takie otrzymałem rozkazy. Nie cierpię takiej pracy. Mnóstwo kamieni i smrodu. – Potrząsnął głową jak mokry pies i wypił duży haust whisky.
– Chodzi o starszego brata, jeśli dobrze zrozumiałem? Najstarszego z Palinode'ów?
– Tak. O Edwarda Palinode, lat Sześćdziesiąt siedem w chwili śmierci, która nastąpiła w marcu. Ile minęło czasu? Siedem miesięcy. Ciekawe, w jakim.jest stanie. To wilgotny stary cmentarz i proces rozkładu szybko postępuje.
Campion uśmiechnął się.
– Zostawił mnie pan w ciemnym składzie aptecznym. Gdzie teraz pójdziemy? Wprost do domu Palinode'ów?
Inspektor milczał przez chwilę zamyślony.
– Oczywiście można – zgodził się z nieoczekiwaną powściągliwością. – Z drugiej strony ulicy jest tylko ten stary nudziarz Bowels, wejście do zaułku, gdzie dawniej były stajnie, potem bank – mała filia Clougha i podejrzana knajpa „Pod Lokajem". A teraz, proszę pana, dochodzimy do samego domu. Znajduje się na rogu, po tej samej stronie co skład apteczny. Jest wielki, ma suterenę. Zniszczony jak wielkie nieszczęście, z jednej strony znajduje się niewielkie podwórko, jakby ogródek, wysypane piaskiem i obrośnięte krzewami laurowymi. A poza tym pełno tam toreb papierowych i kotów. – Urwał. Jego poprzedni entuzjazm zniknął, wąskimi oczami wpatrywał się ponuro w Campiona. – Wie pan co – powiedział z nagłą ulgą – wydaje mi się, że będę mógł panu pokazać teraz kapitana.
Wstał cicho i z tą ostrożną łagodnością, charakterystyczną dla ludzi bardzo silnych, zdjął wielki, oprawiony w ramy plakat, reklamujący irlandzką whisky, który wisiał pośrodku ściany. Za nim znajdowało się oszklone okienko, przez które czujny właściciel mógł z góry obserwować ogólną salę. Ścianki, oddzielające poszczególne części baru, rozchodziły się od głównego kontuaru jak szprychy koła, a w każdej z tych części tłoczyli się ludzie. Obaj mężczyźni pochyliwszy.się do przodu spojrzeli w dół.
– Widzę go – szept Charlie'ego Luke'a przypominał daleki pomruk artylerii. – Jest w barze. – Wysoki, starszy jegomość, o tam, w kącie. W zielonym kapeluszu.
– To ten, co rozmawia z Price-Williamsem z,,Sygnału"? – Campion dostrzegł pięknie modelowaną głowę najbardziej przebiegłego spośród londyńskich reporterów kryminalnych.
– Price nic nie wie. Jest znudzony. Niech pan spojrzy, jak on się drapie – powiedział cicho detektyw. Był to głos wędkarza: doświadczonego, cierpliwego, pochłoniętego swoją pasją.
Kapitan miał, postawę wyraźnie -.wojskową. Zbliżał się do sześćdziesiątki i zachowując smukłą sylwetkę wkraczał łagodnie w starość. Włosy i cienkie wąsy miał tak krótko przycięte, że ich kolor był bliżej nieokreślony – ani jasny, ani siwy. Campion nie słyszał jego głosu, ale przypuszczaj:, że choć przyjemny w tonacji, jest zapewne lekceważący. Domyślał się również, że z wierzchu jego dłonie pokryte są brunatnymi plamami, jak skóra żaby, i że prawdopodobnie nosi dyskretny sygnet i ma zawsze przy sobie wizytówki.
Zdumiało go, że siostrą takiego człowieka mogła być osoba, która kawałek tektury i woal samochodowy uważała za nakrycie głowy, i powiedział to głośno. Luke przeprosił go spiesznie
– Och, proszę mi wybaczyć. Powinienem był panu od razu wyjaśnić. To nie jest żaden z Palinode'ów. On tylko mieszka w tym domu. Renee zabrała go ze sobą. Był jej ulubionym lokatorem i ma teraz jeden z lepszych pokoi. Nazywa się Alastair Seton, służył jako zawodowy oficer w armii, z której musiał się wycofać z powodu słabego zdrowia. Serce, chyba. Ma jakieś cztery funty czternaście szylingów renty tygodniowo. Ale jest dżentelmenem w każdym calu i robi wszystko, żeby się utrzymać na poziomie, biedaczysko. Swoje wizyty w pubie utrzymuje w największej tajemnica.
– O Boże – powiedział Campion – to pewno tutaj przychodzi, kiedy od niechcenia mówi, że ma bardzo ważne spotkanie na mieście..
– Nie inaczej. – Luke przytaknął głową. – A spotyka się ze szklanką piwa. – Wbrew samemu sobie cieszy się z tego oszustwa. Z jednej strony uważa za ujmę to, że musi bywać w tak odrażającym lokalu, ale z drugiej strony bardzo go to podnieca.
Przez chwilę obaj milczeli. Wzrok Campiona wędrował po tłumie. Wreszcie zdjął okulary i rzekł nie odwracając się:
– Dlaczego pan nie chce mówić o Palinode'ach, inspektorze?
Charlie Luke napełnił sobie znowu szklaneczkę i spojrzał ponad nią, a we wzroku jego malowała się nieoczekiwana szczerość.
– Bo nie mogę – odparł.
– Dlaczego?
– Nie rozumiem ich. – Złożył to oświadczenie tonem prymusa przyznającego się do swej niewiedzy.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– Właśnie to. Nie rozumiem, co mówią.- Usiadł znowu na stole i bezradnie rozłożył muskularne ręce. – Gdyby tylko chodziło o obcy język, wziąłbym sobie tłumacza – ale chodzi o coś innego. Nie o to, że nie chcą mówić. Gadają całymi godzinami, bardzo nawet lubią mówić. A kiedy wychodzę od nich, w głowie mi huczy, tak samo jak wtedy, kiedy czytam raport, jaki mam przesłać stenografowi, żeby sprawdzić,.czy wszystkie słowa są czytelne. On też nie rozumie.
Nastąpiło znowu milczenie.
– Czyżby słowa były takie… długie? – zaryzykował Campion niepewnie.
– Nie, wcale nie. – Luke nie był urażony, robił tylko wrażenie smutnego. – Jest ich pięcioro – powiedział wreszcie. – Dwoje martwych, troje żywych: Lawrence Palinode, panna Evadne Pałinode i najmłodsza Jessica Palinode. To ta, która dostaje jałmużnę w parku. Żadne z nich nie ma pieniędzy i Bogu jednemu wiadomo, po co miałby ich ktoś zabijać. Nie są przy tym tak zwariowani, jak to niektórzy sądzą. Ja już popełniłem ten błąd, proszę pana. Trudno, sam powinien ich pan zobaczyć. Kiedy się pan tam wprowadzi?