Margery Allingham
Jak najwięcej grobów
Przełożyła Irena Doleżal-Nowicka
Tytut oryginału: More Work for the Undertaker
Wszystkie postacie w tej książce są wiernymi portretami osób żyjących, z których każda wyraziła swój zachwyt nie tylko z racji dokładności charakterystyki, ale i jej przychylności Dlatego też jakiekolwiek podobieństwo do osoby nieuprzedzonej jest całkowicie przypadkowe.
Posłuchajcie, co śpiewam, a zapewniam was,
Ze będziecie parskali śmiechem raz po raz.
Chociaż pieśnią swą trafić chcę do waszych serc.
Dla wielu wszak uciechą jest gwa-a-u-u-towna śmierć!
Jak najwięcej pogrzebów! Groszem sypią wdowy,
Więc kwitnie nam miejscowy zakład pogrzebowy.
I grobów jak najwięcej! Znów robótka przy tym
Dla pana kamieniarza. Na grób kładź pan płyty,
By zmarły nie zmarzł zimą!
Piosenka z musie-hallu
śpiewana przez ś.p. T. E. Dunville'a, ok. r. 1890
l. Popołudnie detektywa
– Tutaj, za tą arkadą, znalazłem kiedyś trupa – powiedział Stanislaus Oates, zatrzymując się przed wystawą sklepu. – Nie zapomnę tego do końca życia. Kiedy się pochyliłem, nieboszczyk nagle wyciągnął ręce i zacisnął zimne palce na mojej szyi. Na szczęście nie miał już sił. Dogorywał. Skonał w momencie, gdy oderwałem go od siebie. Muszę jednak przyznać, że się nielicho spociłem. Wtedy jeszcze byłem w stopniu sierżanta.
Odsunął się od wystawy i ruszył zatłoczonym chodnikiem. Jego czarniawy płaszcz nieprzemakalny, z wyszarzałymi plamami, powiewał za nim jak profesorska toga.
Osiemnaście miesięcy pracy na stanowisku kierownika wydziału w Scotland Yardzie nie wpłynęło w najmniejszym stopniu na jego wygląd zewnętrzny. Ten zgarbiony, starszy człowiek, o nieoczekiwanie tęgim brzuchu, nadal tak samo kiepsko się ubierał, a jego szarawa, ze spiczastym nosem twarz była jak zawsze smutna i zamyślona w cieniu ronda czarnego, miękkiego kapelusza.
– Lubię tędy chodzić – ciągnął z pewnym wzruszeniem. – W mojej ówczesnej karierze detektywistycznej było to wielkie wydarzenie; pamiętam je wyraźnie, chociaż minęło już trzydzieści lat.
– I nadal przesypuje pan pachnące płatki wspomnień – odezwał się uprzejmie jego towarzysz. – Czyje to było ciało? Właściciela sklepu?
– Nie. Jakiegoś głupca próbującego włamać się do sklepu. Spadł przez świetlik na dachu i skręcił sobie kark. Ale to było tak dawno, że nie warto o tym mówić. Prawda, jakie miłe popołudnie, Campion?
Mężczyzna idący obok niego nie odpowiedział. Omal nie zderzył się z przechodniem, który wpadł na niego zapatrzony w Oatesa.
Większość pochłoniętych zakupami, przechodniów nie zwracała uwagi na starego detektywa, ale byli i tacy, którym jego spacer przypominał uroczyste płynięcie wielkiej ryby – przed którą wolą umykać doświad- czone małe płotki.
.Alberta Campiona również obrzucano zaciekawionymi.spojrzeniami, ale jego teren działania był mniejszy i znacznie bardziej ekskluzywny. Ten wysoki mężczyzna, liczący sobie, czterdzieści parę lat, niezwykle szczupły, o włosach ongiś bardzo jasnych, teraz prawie białych, był na tyle dobrze ubrany, by nie zwracać na siebie uwagi, a za okularami w bardzo grubej rogowej oprawie jego twarz zachowała tę dziwną anonimowość, zaletę tak cenioną za jego młodzieńczych lat. Zawsze elegancki, pojawiał się bezszelestnie jak cień i był – co kiedyś stwierdził z zazdrością pewien znany kryminolog – człowiekiem, który na pierwszy rzut oka nie mógł nikogo przerazić.
Nieoczekiwane zaproszenie swego byłego szefa na lunch przyjął z dużą rezerwą, a potem, kiedy usłyszał' równie nieoczekiwaną propozycję przechadzki po parku, postanowił w duchu nie dać się w nic wciągnąć. Małomówny Oates, który zwykle chodził szybko, teraz wyraźnie marudził. Nagle oczy mu zabłysły. Campion idąc w ślad za jego wzrokiem zobaczył znajdujący się o dwa sklepy dalej, u jubilera, zegar. Było właśnie pięć minut po trzeciej. Oates westchnął z satysfakcją.
– Popatrzmy na kwiaty ─ powiedział i ruszył przez jezdnię w kierunku parku. Najwidoczniej zmierzał do określonego celu. Było nim kilka mielonych krzeseł, ustawionych w cieniu wielkiego buka. Skierował się do nich i usiadł odrzucając poły płaszcza jak fałdy spódnicy.
Jedyną żywą istotą w zasięgu ich wzroku była kobieta, która siedziała na ławce stojącej na brzegu żwirowanej alejki. Słońce pełnym blaskiem padało na jej pochylone plecy i na kwadrat złożonej gazety, w lekturze której była zatopiona.
Widzieli ją wyraźnie. Była zgarbiona, niepozorna i dziwacznie ubrana. Siedziała założywszy nogę na nogę i nad pofałdowanymi w harmonijkę pończochami widać było rąbki kilku spódnic różnej długości. Z daleka jej pantofle wyglądały jak wypchane trawą. Sztywne źdźbła sterczały z dziur, włączając w to dziurę na dużym palcu. Choć w słońcu było ciepło, na plecy miała narzucone coś, co kiedyś mogło być futrem. Twarz miała schowaną, ale Campion zdołał dostrzec nieporządne kosmyki włosów sterczące spod żółtawych fałd staromodnego woalu, jaki ongiś noszono podczas przejażdżek automobilem. Ponieważ zasłona ta zwisała z kwadratowego kawałka tektury, umieszczonej płasko na głowie, efekt był niezwykły, wręcz patetyczny. Podobne wrażenie sprawiają czasem małe dziewczynki, kiedy się przebierają w fantazyjne stroje.
Druga kobieta pojawiła się na ścieżce nagle, jak zwykle ukazują się postacie w ostrym słońcu. Campion leniwie doszedł do wniosku, że natura często powiela rysy wybitnych artystów, gdyż przed sobą miał wierny wizerunek Helen Hopkinson. Doskonale piękna – miała małe stopy, wydatny biust, oryginalny biały kapelusz z kwiatami, ale przede wszystkim wzrok przyciągała jej świetna figura.
Zdał sobie sprawę, że idący obok niego szef zesztywniał w momencie, gdy niezwykłe zjawisko zatrzymało się.
Płaszcz, który jakiś krawiec-artysta tak uformował, żeby postaci nadać kształt starożytnej amfory, jakby znieruchomiał w powietrzu. Rondo białego kapelusza poruszało się delikatnie. Nieznajoma drobnymi krokami podeszła do staruszki na ławce. Szybki ruch rękawiczki – i piękna kobieta znowu była na ścieżce, idąc z tym samym roztargnieniem co poprzednio.
– Hm – mruknął cicho Oates, kiedy ich minęła, z twarzą różową i niewinną. – Widziałeś, Campion?
– Tak. Co ona jej dała?
– Sześć pensów, może dziewięć, a może szylinga.
Campion spojrzał na przyjaciela, który z natury nie lubił żartować.
– Ot, tak, po prostu z litości?
– Wyłącznie.
– Rozumiem – powiedział Campion ze zdawkową uprzejmością. – O ile mi wiadomo, to się raczej rzadko zdarza – dodał łagodnie.
– Robi to prawie codziennie, gdzieś o tej porze – wyjaśnił ogólnikowo Oates. – Chciałem to zobaczyć na własne oczy. Ach, a więc i pan tu jest, panie nad…
Ciężkie kroki na trawie za nimi zbliżyły się i nadinspektor Yeo, uosobienie wszelkich policyjnych cnót, wyszedł zza drzewa, żeby się przywitać.
Campiona szczerze ucieszył jego widok. Obaj byli starymi przyjaciółmi i darzyli się sympatią, jak to często bywa z ludźmi o krańcowo różnych temperamentach.
Jasne oczy Campiona zasnuła mgła zamyślenia. Jednej rzeczy był teraz pewien. Jeżeli nawet Oates wbił sobie do siwej głowy spłatanie mu jakiegoś niewczesnego żartu, Yeo nie był człowiekiem, który marnowałby na to popołudnie.
– Tak więc – stwierdził Yeo z zadowoleniem – widział pan sam.
– Tak. – Oates wyraźnie nad czymś się zastanawiał. – Ludzka chciwość to śmieszna rzecz. O ile ta gazeta jest świeża, musi w niej być o ekshumacji. Ale ona jej nie czyta, chyba że uczy się na pamięć. Od kiedy tu jestem, nie przewróciła strony.