– To kapelusz dla kogoś dorosłego – Campion unikał protekcjonalnego tonu, starając się mówić z jak największym szacunkiem.
– Tak – odparła szybko. – Może właśnie dlatego. – Zawahała się i wiedział, że pod wpływem impulsu ma ochotę powiedzieć mu znacznie więcej na ten temat, ale w tej -chwili gdzieś w głębi domu ktoś głośno zamknął drzwi. Było to daleko od nich, ale ten odgłos podziałał na nią jak zły urok; zgarbiła się, przybrała skromną, minę, kapelusz schowała za plecy. Oboje nasłuchiwali.
Pierwszy odezwał się Campion.
– Nic nikomu nie powiem – powtórzył dziwiąc się, dlaczego był przekonany, że potrzeba jej tego ponownego zapewnienia, – Możesz na mnie polegać. Dotrzymam słowa.
– Jeśli pan nie dotrzyma, umrę – te proste słowa wypowiedziała z takim przekonaniem, że to nim wstrząsnęło.
Nie było w nich cienia błazenady, lecz niezachwiane postanowienie.
Kiedy tak na nią patrzył zamyślony, szybko, z gracją nieoczekiwaną u tak niedoświadczonego stworzenia, chwyciła swój pakunek i uciekła przez podest znikając w jednych z ogromnych drzwi.
Campion mocno dzierżąc tacę ruszył do celu swego przeznaczenia. Jego zainteresowanie rodziną Palinode'ów stało się wprost palące. Zastukał do środkowych drzwi, pod łukiem we wgłębieniu, w miejscu, gdzie znowu zaczynały się schody. Były solidne, dobrze dopasowane i bardzo przypominały drzwi prowadzące do gabinetu dyrektora szkoły.
Kiedy nasłuchiwał zaproszenia, drzwi naraz otworzyły się i znalazł się twarzą w twarz z eleganckim, niskim mężczyzną, liczącym około czterdziestki, w ciemnym garniturze. Nieznajomy uśmiechnął się nerwowo na powitanie Campiona i odsunął się na bok.
– Proszę – powiedział. – Ja właśnie wychodzę. Pozwolę sobie wyjść, panno Palinode. Bardzo miło z pana strony – mruknął zdawkowo w stronę Campiona. Mówiąc to przecisnął się obok niego i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Campion znalazł się w środku.
Zawahał się chwilę, rozglądając się wokoło, by znaleźć kobietę, która nie odpowiedziała. Najpierw pomyślał, że jej nie ma. Pokój był kwadratowy, co najmniej trzy razy większy niż normalna sypialnia. Był bardzo wysoki, miał trzy wąskie okna, ale sprawiał dość ponure wrażenie. Meble, duże i ciemne, zajmowały niemal całą powierzchnię. W głębi, po prawej stronie, stało łoże z baldachimem, a pomiędzy nim a oknami koncertowy fortepian. Ale dominowała nuta surowości. Draperii było niewiele i tylko jeden dywanik przed kominkiem. Na gołych ścianach wisiało kilka reprodukcji, tak jak te na zewnątrz- w kolorze sepii. Stały tu trzy oszklone szafy z książkami, stół i potężne biurko, z podwójnym rzędem szuflad, na którego zagraconym blacie stała zapalona lampa – jedyne źródło światła w pokoju. Jednak nikt przy nim nie siedział i kiedy Campion zastanawiał się, gdzie umieścić tacę, usłyszał, stosunkowo blisko siebie, głos:
– Proszę ją postawić tutaj.
Od razu dojrzał mówiącą kobietę i ku swemu zawstydzeniu uświadomił sobie, że w półmroku wziął ją za kolorowy koc rzucony na fotel. Była to duża kobieta z płaskim biustem, w długiej deseniowej sukni, z głową owiniętą czerwonym szalem; jej pomarszczona twarz, która nie różniła się specjalnie kolorem od szala, zlewała się z brunatnordzawym obiciem fotela.
Nie drgnęła nawet. Nigdy jeszcze nie widział żadnej żywej istoty – chyba z wyjątkiem krokodyla – tak nieruchomej. Jednak jej oczy, które skierowała teraz na niego, |o mętnych żółtawych białkach, skrzyły się inteligencją.
– Na tym. stoliczku – wydała polecenie, ale nie pofatygowała się, by mu go wskazać czy przysunąć do siebie. Głos miała ostry, władczy, świadczący o wykształceniu. Bezwiednie jej posłuchał.
Stoliczek okazał się stylowym pięknym sprzętem na trzech smukłych nóżkach. Campion bezwiednie zapamiętał to, co na nim się znajdowało, choć w danej chwili wcale |o tym nie myślał. Stała tu pękata waza z nieśmiertelnikami, mocno zakurzonymi, i dwie zielone szklaneczki również z tymi wysuszonymi kwiatami, następnie półmisek z odwróconą formą do puddingu i mała staroświecka filiżanka bez uszka, z mikroskopijną ilością dżemu malinowego. Wszystko to razem sprawiało nieprzyjemne wrażenie lepkości.
Pozwoliła mu się uporać z tym bric-a-brakiem i postawić tacę, nie pomagając mu w niczym ani nie odzywając się słowem; przypatrywała mu się tylko z rozbawionym, przyjaznym zainteresowaniem. Uśmiechnął się w odpowiedzi, gdyż sądził, że tak wypada, i nagle jej słowa zaskoczyły go zupełnie:
Jasne oczy Campiona błysnęły. Nie dlatego, by uraziło go, że został nazwany pasterzem czy nawet,,prostaczkiem", chociaż ten ostatni zwrot wydawał mu się raczej nie na miejscu, ale tak się złożyło, że nie dalej niż poprzedniego wieczoru czytał George'a Pelle'a w poszukiwaniu nazwiska, które go dręczyło.
– „Bom dla niedoli samej się narodził" – poprawiła go odruchowo, ale była zadowolona, a nawet może zdumiona, i stała się od razu nie tylko bardziej ludzka, ale zaskakująco bardziej kobieca. Pozwoliła, by czerwony szal osunął się jej na plecy, tak że odsłonił piękną, siwą głowę, ze starannie upiętymi włosami. – A więc jest pan aktorem – powiedziała. – Oczywiście. Powinnam się była lego spodziewać. Panna Roper ma tylu przyjaciół z teatru. Ale – dodała tajemniczo, z wdziękiem – nie są to aktorzy, których znam najlepiej. Moi przyjaciele ze sceny bardziej należą do pana genre'u. A teraz niech mi pan co opowie, jak tam leci w pańskiej budzie – wymówiła ten kolokwialny zwrot, jakby to był grecki werset, którego zapamiętaniem się szczyciła.
– Obawiam się, że nic ciekawego pani nie powiem, ponieważ dawno nie grałem – zaczął ostrożnie.
– Zresztą to nieważne – mówiła nie patrząc na niego. Wyciągnęła mały bloczek do pisania, pokryty drobnym pięknym pismem. – A teraz sprawdźmy – ciągnęła zaglądając do środka – co mi pan przyniósł. Filiżankę odżywki mlecznej? Tak. Jajeczko? Tak. Gorącą wodę? Tak. Zimną wodę? Tak. Sole, cukier i… tak, parafinę. Znakomicie. Teraz proszę wlać jajko do odżywki – tak. Proszę, odważnie, wstrząsnąć, ale nie rozlać, nie lubię brudnego spodeczka. Gotowe?
Od czasów dzieciństwa nikt nie przemawiał do Campiona tak rozkazującym tonem. Zrobił, co mu polecono, i był zdziwiony, że mu się trochę przy tym trzęsą ręce. Brunatny płyn przybrał niebezpieczny odcień i na jego powierzchni pojawiły się jakieś podejrzane strzępki.
– A teraz cukier – rozkazała panna Palinode. – O tak, dobrze. Proszę podać mi filiżankę i trzymać łyżeczkę, ale jeśli pan dobrze wszystko wymieszał, nie będę jej potrzebowała. Teraz niech pan włoży łyżeczkę do zimnej wody, po to tu jest. Puszka m-a zostać tam, gdzie jest, przy zimnej wodzie, i proszę postawić parafinę tuż koło kominka. To na moje odmrożenia.
– Na odmrożenia? – mruknął powątpiewająco. Na dworze było raczej ciepło.
– Na odmrożenia, które odezwą się w grudniu – wyjaśniła cierpliwie panna Palinode.- Odpowiednia kuracja teraz zapobiegnie odmrożeniom w grudniu. Świetnie pan to zrobił. Chyba zaproszę pana na mój wieczorek teatralny, który odbędzie się w przyszły wtorek. Oczywiście, przyjdzie pan. – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie, gdyż nie dała mu czasu na odpowiedź. – Może wyniknie z tego coś interesującego dla pana, ale nie mogę nic obiecać. W tym roku teatr repertuarowy cierpi na nadmiar aktorów, zresztą zapewne sam pan o tym wie. – Jej uśmiech był bardzo uprzejmy.
Campion, najłagodniejszy z ludzi, zaczął odczuwać przemożną potrzebę – tak niezwykłą u niego – żeby jakoś podkreślić swoją obecność. Opanował się jednak.