– Do kwiatów? – Była wyraźnie oburzona. – Ależ nie. To są ostatnie szklanki do sherry po ojcu. Evadne nie używałaby ich do żadnego innego celu. Są bardzo cenne. Nie wiedziałam nawet, że dzisiaj je wyjęła. Zwykle stoją na półce nad kominkiem. Dziś nie było sherry. Dlatego musiałyśmy przygotować coś innego.
Campion już jej nie słuchał. Mrucząc słowa przeproszenia, odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju, przeszedł do salonu, gdzie leżał Lawrence, i zadał mu tylko jedno pytanie – zdaniem chorego, całkowicie absurdalne i bez sensu.
– Ależ tak – odparł Lawrence Palinode. – Tak, oczywiście tak robiliśmy. Zawsze. Był to zwyczaj, jaki zachował się z czasów szczęśliwej przeszłości. My wszyscy. Tak. Przy każdej okazji. Dobry Boże! Pan nie sugeruje -chyba, że…
Campion wyszedł od niego spiesznie i zajrzał do jadalni.
– Chodźmy – powiedział stanowczo do Luke'a. – Najpierw dowody, a potem, mój chłopcze, należy zaciągnąć pańską sieć, o ile nie jest już za późno.
25. Na Apron Street
Tłum przed Portminsten Lodge skurczył się jak flanelowa łata na deszczu. Pięć minut temu sierżant Dice otworzył frontowe drzwi i zaprosił prasę do wnętrza na – jak to określił z zadowoleniem – małą rozmówkę z inspektorem Bowdenem, i kiedy ostatni przemoknięty płaszcz wsunął się do hallu, czterech ludzi, którzy nie chcieli być widziani, wymknęło się z domu i ostentacyjnie poszło w różne strony.
Spotkali się u wejścia do dawnych stajen. Lugg i inspektor Charlie Luke poszli pod frontowe wejście banku, Yeo zaś i Campion stali na kamiennych stopniach bocznego Wejścia, ciemnymi i ponurymi pod sklepionym łukiem. Poprawej ręce mieli Apron Street, gdzie blask z okien domu Palinode'ów padał na mokry asfalt, po lewej dawne stajnie, których stare kamienie i cegły odbijały światło, stwarzając ciekawe efekty, jak na drzeworycie.
Yeo podszedł do swego towarzysza. Był wyraźnie zaskoczony i zmartwiony.
– Dlaczego Luke stale nazywa tego człowieka „Wargacz"?
– To się okaże. – Campion pochylił głowę, żeby nasłuchiwać pod drzwiami.
Poprzez drzwi usłyszeli ostry dźwięk dzwonka, którego guzik nacisnął Lugg z drugiej strony domu. Dzwonek rozbrzmiewał długo i uporczywie.
Yeo denerwował się. Z wiekiem zaczął ciężko oddychać i teraz jego szept górował wyraźnie ponad westchnieniami deszczu..
– To dziwne. Tam ktoś musi być. Nie włamię się bez nakazu, Campion, ostrzegam pana. Choć wierzę panu. Wszyscy panu wierzymy i polegamy na panu, ale istnieję pewne granice.
Brzęczenie dzwonka urwało się.
Nowy hałas, tym razem przeraźliwy dźwięk dzwonków alarmowych, przenikających cały dom, poderwał obu mężczyzn. Ledwie Yeo zdążył zakląć, kiedy, jakiś cień zwinny i cichy jak kot przemknął przez ulicę.
To był Luke. Podjęta decyzja napełniła go widomym zadowoleniem.
– Wszystko w porządku – szepnął- to tylko Lugg. Wszedł do banku przez okno tłukąc szybę. To chyba zawodowy włamywacz, prawda? Otworzy drzwi, wyjdzie, a wtedy my wpadniemy, żeby zabezpieczyć własność. Bardzo mi przykro, panie nadinspektorze, ale teraz pracuję na własną odpowiedzialność.
Campion raczej domyślił się wyrazu twarzy Yeo, niż zobaczył, i roześmiałby się, gdyby chwila była stosowniejsza. Już widział siebie, jak otwiera tę szafę stojącą w kącie gabinetu dyrektora i znajduje w niej książki albo zgoła nic.
Luke podciągnął rękawy.
– My, policjanci, spełniliśmy nasz obowiązek i zareagowaliśmy na dzwonek, zanim nasi podwładni usłyszeli go na drugim końcu ulicy. – Uśmiechał się, ale w jego głosie brzmiało wyzwanie. Campion uważał to za niezbyt stosowne. – Chodźmy/zrobić naszą magiczną sztuczkę.
Ruszyli w stronę ulicy, ale kiedy Luke wyszedł na deszcz spod arkady i miał skręcić w lewo, Campion stanął i obejrzał się do tylu. Również i jego towarzysze zatrzymali się. To, co zobaczyli na środku zaułka,, było widokiem zupełnie fantastycznym.
Z ciemnej wozowni, której wrota musiały być cały czas otwarte, a czego nie było widać z powodu deszczu, wynurzył się dziwaczny, anachroniczny pojazd. Był to czarny, zaprzężony w konie wehikuł, z wysokim kozłem dla woźnicy i z płaską ponurą skrzynią. Kołysząc się i lśniąc w blasku własnych staroświeckich latarń, wóz do przewożenia trumien ruszył i z zadziwiającą szybkością pomknął z zaułka w kierunku Barrow Road.
Żelazna dłoń Yeo spadła na ramię Campiona. Nadinspektor był wyraźnie wzburzony…
– Cóż, u diabła, to ma znaczyć? – spytał? – Kto to taki? Gdzie jedzie o tej porze?
Campion zaśmiał się głośno, wręcz histerycznie.
– To Jas – powiedział. – A więc tak się jeździ Apron Street. Czy możemy mieć natychmiast samochód?
– Możemy. – Luke wybiegł na ulicę z podejrzaną szybkością.
Nad ich głowami alarmowy dzwonek nadal rozbrzmiewał przeraźliwie. Yeo przez chwilę milczał, a potem podszedł do swego starego przyjaciela, przełknął głośno i z trudem panując nad sobą, co jego oświadczeniu dało siłę eksplozji, powiedział:
– Mam nadzieję, że pan wie, co robi.
– I ja mam tę nadzieję, szefie – odparł Campion z przekonaniem.
W tym momencie czarna furgonetka policyjna ukazała się w strumieniach ulewnego deszczu.
– A co z bankiem? – mrukliwie spytał Yeo.
– Dice i dwaj chłopcy są w pobliżu. Zajmą się bankiem – wyjaśnił Luke, otwierając przed nimi drzwiczki.
Pierwszy wsiadł Yeo, za nim Campion, a kiedy miał wsiąść Luke, z ciemności wyłoniła się wielka postać, przypominająca rozwścieczonego indora i wydająca takież odgłosy.
– Ładnie, bardzo ładnie. Co to ma znaczyć, do jasnej cholery, i to ma być uczciwa gra? – Lugg przemoknięty był do suchej nitki. Po łysej głowie spływały mu strumyczki wody, a obciążone diamentowymi kroplami wąsy zwisały smętnie. Bezceremonialnie odsunął na bok Luke'a, wpadł do samochodu jak pocisk armatni i klapnął na podłogę w kącie furgonetki.
Kiedy drzwi zamknęły się za inspektorem, nadal głośno narzekał.
– Wszędzie za koszulą mam szkło, na otwartych drzwiach banku zostawiłem całe mnóstwo odcisków palców, a wy uciekacie mi jak banda.głupich dzieciaków… Że inni, to jeszcze rozumiem, ale pan, panie nadinspektorze, tego zupełnie nie mogę pojąć!
Luke przyjacielskim gestem zamknął mu usta.
– Jakie mamy nadać polecenie? – zwrócił się do Campiona.
Komunikat, który postawił na nogi całą dzielnicę, nadany został natychmiast:
– Q23 wzywa wszystkie radiowozy! Tu inspektor Luke. Ścigam czarny długi wóz zaprzężony w konia, powożony przez jednego człowieka. Pojazd ten przeznaczony jest do przewozu trumien, powtarzam, do przewozu trumien. Ostatnio widziano go na Barrow Road; jedzie w kierunku północnym. Zawiadomić wszystkie posterunki. Skończyłem.
Kiedy zbliżali się do dawnej pętli tramwajowej na końcu Barrow Road, Yeo nie mógł dłużej wytrzymać.
– Gdzież się podział? – spytał Campiona, który siedział ściśnięty obok niego. – Nie można, u Boga Ojca, zgubić czegoś tak dziwacznego. Po naszym wezwaniu, powinni go znaleźć w przeciągu pół godziny.
– Najważniejsze, żeby się nie zatrzymał. Musimy dopaść go, zanim się zatrzyma, to niezwykle istotne.
– W porządku, jeśli pan tak mówi. Czy wie pan, w jakim kierunku on jedzie?
– 'Sądzę, że do Fletcher's Town. Jaki adres, Lugg?
Przemoknięta góra zajęła lepszą pozycję.
– Jelfa? Lockhart Crescent 75. Nadacie to? No to go nie zobaczymy więcej, jak amen w pacierzu!
– Peter George Jelf? Jakieś dziwnie znajome nazwisko. – W głosie Yeo zabrzmiało zdziwienie i wdzięczność. – Stary Pullen wpadł dzisiaj do mnie i przypadkiem napomknął mi, że na stacji Euston spotkał Jelfa, który przyjechał do miasta. Robił wrażenie uczciwego człowieka, co jest zaprzeczeniem samym w sobie, i oświadczył mu, że ma skromną firmę przewozową w północnym Londynie. Pullen zajrzał do ciężarówki, ale zobaczył tam tylko skrzynie z napisem „Rekwizyty Sztuk Magicznych", dziwnie pasujący napis, zważywszy jego dawną karierę.