– To straszna historia, z tym biednym Wilde'em. Nie był właściwie naszym przyjacielem, ale znaliśmy się z widzenia. Obaj prowadziliśmy interes na tej ulicy od dość dawna. Ja sam nie poszedłem na rozprawę policyjną, ale posłałem Rowleya z prostego szacunku.,,Samobójstwo popełnione pod wpływem chwilowej depresji" – tak to określili. Trzeba im przyznać, wyrazili się uprzejmie. – Położył ręce na kraciastym obrusie i spuścił wzrok. – Chowamy go jutro rano. Nie sądzę, byśmy dostali za "to choć pensa, ale postaramy się pochować go tak luksusowo, jakbyśmy pracowali, powiedzmy, na pana polecenie. Częściowo powodujemy się sercem, a częściowo interesem. Choć to może się wydać bardzo smutne panu, który nigdy tego zapewne nie podejrzewał – tragedia to dla nas najlepsza reklama. Przychodzą tłumy gapiów i dobrze sobie wszystko oglądają, i dlatego, z przyczyn handlowych, staramy się wypaść jak najlepiej.
Nowa nuta – sztywności – która pojawiła się w głosie gospodarza, zaskoczyła Campiona. Dotąd w trakcie tej rozmowy wydawało mu się, że panowała atmosfera towarzyskiej herbatki. Ryzykując całkowite jej zmącenie oddał pierwszy strzał.
– Co pan niósł przedwczoraj o godzinie drugiej nad ranem?
Bowels nie drgnął nawet, tylko spojrzał na swego gościa z wyrazem niesmaku i pretensji.
– Tego rodzaju pytania mógłbym się spodziewać ze strony policji, panie Campion – powiedział poważnie. – I, proszę mi wybaczyć, byłoby o wiele bardziej delikatnie przez nich sformułowane. Niech każdy wykonuje swoją brudną robotę w spokoju, takie jest moje zdanie.
– Bez wątpienia ma pan rację – rzekł Campion sentencjonalnie – ale to właśnie wiąże się z godziną drugą nad ranem przedwczoraj.
Jas roześmiał się. Ten szelmowski śmiech, pełen rozbawienia, a zarazem dezaprobaty był rozbrajający.
– Jakże ludzka jest ludzka natura, nie uważa pan? – Swoje drobne grzeszki zebrał razem i wrzucił je do rozległego zbiornika grzechów całego świata. – Zauważył to pewno pan Corkerdale stojący na posterunku w ogrodzie Palinode'ów?
Campion zignorował to pytanie i uśmiech przedsiębiorcy pogrzebowego stał.się jeszcze szerszy.
– Nie przypuszczałem, że było tak późno – ciągnął. – Ale' istotnie mogło tak być. Lugg był u nas po raz pierwszy od trzydziestu lat. Rozmawialiśmy długo o drogiej zmarłej i biedaczysko zapadł w sen, który prawdę mówiąc był pijackim odurzeniem. – Urwał szukając wzrokiem twarzy Campiona, zęby zobaczyć, jakie to na nim zrobiło wrażenie. Widząc, że żadne, ciągnął dalej gładko: – Pan pamięta, panie Campion, ^e jak się wtedy spotkaliśmy, byłem zakłopotany z powodu braku trumny?
– Naprawdę miał pan jakieś kłopoty? Wydawało mi się, że jedną mnie chciał pan sprzedać.
– Ależ nie, to był tylko żart. Musieliśmy prędko Wystarać się o trumnę na ten pogrzeb na Lansbury Terrace
Rowley przypomniał sobie o trumnie w piwnicy naprzeciwko. „Ale zanim to zrobimy, chłopcze", powiedziałem do niego,,,zanim to zrobimy, synu, musimy wpaść do pana Wilde'a i zanieść mu to, cośmy obiecali". – Znowu zapanowała martwa cisza, podczas której Campion siedział skupiony i baczny. Jas stał się bardziej konfidencjonalny: – Pan jest tak samo człowiekiem bywałym jak ja. Pan mnie zrozumie, dobrze wiem. Biedny Wilde przepadał za czystością, nieporządek go strasznie denerwował. Nad sklepem od frontu miał pokój, wiszące tam firanki były w opłakanym stanie i ja mu trochę dokuczałem z tego powodu. Widzi pan… – ściszył głos – w naszym fachu używamy białej tkaniny, która bardzo schludnie wygląda, i krótko mówiąc, ja mu obiecałem kilka jardów, po to, żeby sklep lepiej wyglądał. Ostatecznie trzeba dbać, żeby nasza ulicą nie zeszła na psy. Zaniosłem mu to w nocy z obawy przed zawiścią sąsiadów, a ponieważ nie zdążył wykorzystać tęga- materiału, zabrałem go, kiedy odwoziłem jego ciało do kostnicy, i mogę go panu pokazać w każdej chwili. To wszystko. – Skończył to przydługie kłamstwo efektownie i zadowolony z siebie rozsiadł się wygodnie.
– Tak – powiedział Campion zdawkowo, a słowo to nie wyrażało ani pochwały, ani krytyki. – O jeszcze jedno chciałem pana spytać. Przede wszystkim, dlaczego zadał pan sobie trud, żeby mnie wezwać?
Bowels zupełnie skamieniał, strach zalał go jak fala przypływu. Szeroka różowa twarz stała się nagle szara, a małe usta wykrzywił grymas protestu. Po raz pierwszy, od kiedy Campion go poznał, stracił panowanie nad sobą.
. – Ja, proszę pana, wezwałem pana? – Prawie krzyknął. – Pan się bardzo myli. Nie zrobiłem nic takiego. Oczywiście ja i mój chłopiec jesteśmy bardzo szczęśliwi z poznania pana. Wręcz dumni, powiedziałbym. Ale wzywać pana? Och nie, nigdy! To nie należałoby do moich obowiązków, nawet gdybym miał jakiś powód po temu. – Zamilkł, a dłoń leżąca na czerwono-białym obrusie drżała. – Mogłem napisać przyjacielski list do mego krewnego, po tym jak wymienili mnie w gazetach – ciągnął – ale jeśliby wyczytał w nim coś więcej… No cóż, uważałbym go za większego głupca, niż jest. Bardzo się cieszę, panie Campion, że pana tu widzę, ponieważ bardzo bym chciał, żeby cała ta sprawa została nareszcie wyjaśniona, to fakt, ale, proszę pana, ja pana nie wzywałem.
Campion był niezmiernie zdumiony. Mógł zrozumieć obawy Bowelsa; chciał zrzucić z siebie wszelką odpowiedzialność, ale dlaczego jest przy tym tak śmiertelnie przerażony.
.- Wiem, że śledztwo policyjne nie jest bardzo korzystne dla pańskich interesów – zaczął ostrożnie- Rozgłos nie może w tym wypadku być dobry, orientuję się również, iż pan wiedział o tym, że panna Ruth Palinode miała zwyczaj stawiania od czasu do czasu kilku szylingów na wyścigach, ale nie sądzę, żeby to było aż tak ważne i skłoniło pana do wezwania mnie.
Pan Bowels wytarł głośno nos w dużą białą chustkę, najwidoczniej po to, by zyskać na czasie.
– Nie wzywałem pana – stwierdził wreszcie stanowczo. – Ale interesy to są interesy, a policja pierwsza lubi o tym zapominać. W moim zawodzie przez cały czas liczy się przede wszystkim dyskrecja i jeszcze raz dyskrecja. Komu potrzebny przedsiębiorca pogrzebowy ze wścibskim nosem i długim językiem, nawet gdyby robił więcej, niż do niego należy? Ponieważ pan i ja zaprzyjaźniliśmy się i wierzę, że pan nigdy nie doprowadzi do tego, żebym się znalazł na ławie świadków, co byłoby dla mojego zakładu fatalne, powiem panu coś, co powinienem chyba powiedzieć: Kiedy panna Ruth umarła, widziałem pewną dość dziwną rzecz. Był to właściwie drobiazg i może nie mieć żadnego znaczenia, ale skłonił mnie do zastanowienia się. Widziałem, jak pan Lawrence Palinode zmywał.
Campion natychmiast ujrzał oczami wyobraźni tego chudego jak tyka, krótkowzrocznego człowieka o łagodnym uśmiechu i niezrozumiałych aluzjach.
– Gdzie to było? – spytał.
Choć Bowels nadal był blady, powoli wracała jego zwykła pewność siebie.
– Nie w kuchni – powiedział. – Panna Ruth umarła wczesnym popołudniem; o niezwykłej porze. Może pan o tym nie wie, ale wczesne popołudnie to rzadko spotykana pora dla tego, co by pan określił słowami „śmiertelne zejście".
– O której się pan tam znalazł?
– W porze podwieczorku, koło piątej. Panna Roper przysłała po mnie pana Grace. Rodzina nie ruszyła nawet palcem. To dla nich charakterystyczne. Ci Palinode'owie są zawsze bardzo uprzejmi, ale zupełnie niezaradni, a sprawę pogarsza fakt, że ich zdaniem praktyczność to wada.
Opanował już lęk i wracał do normy. Różnica pomiędzy tą relacją a poprzednią była niezwykle subtelna, lecz uchwytna. Nie była to swobodna improwizacja. Campion czuł, że prawdopodobnie jest to jakaś wersja prawdy.
– Zasiadłem właśnie do stołu, kiedy zastukał pan Grace, a ponieważ znałem dobrze Palinode'ów, natychmiast się zerwałem, włożyłem czarną marynarkę, wziąłem miarkę i poszliśmy – snuł swą opowieść. – Pan Grace powiedział, że woli nie wchodzić ze mną na górę, ale wcale mnie to nie, zdziwiło. Często ludzie nie wchodzą razem ze mną, nawet jak to jest ktoś, kogo dobrze znali. Inni na przykład lubią wejść ze mną. To zależy od usposobienia. W każdym razie nie byłem zdziwiony, kiedy zostawił mnie na schodach. „Może pan na mnie liczyć, proszę pana", powiedziałem. „Na pewno nie pomylę się co do osoby zmarłej". Był to taki mały żarcik z mojej strony, ale on się na nim nie poznał. Poszedłem więc sam na górę, spokojnie, pełen szacunku. Zatrzymałem się. w, drzwiach,- żeby mieć pewność, że dobrze trafiłem, patrzę uważnie, a on zmywa.