Изменить стиль страницы

– Szła człapiąc chodnikiem – ciągnął ochrypły głos – i oczywiście nie widziałem jej twarzy, ale ze sposobu chodzenia wskazywał na to, że to starsza kobieta, i zauważyłem, że jest tęga, choć była grubo ubrana. Kapitan podszedł do niej i rozmawiał z nią, jakby się dobrze znali, i stali tak z dziesięć minut. Pomyślałem, że się sprzeczają. Kapitan wymachiwał rękami. Lawrence wprost wisiał na ogrodzeniu. Szyję wyciągnął jak bocian. Pewno starał się usłyszeć, co mówią, ale to było niemożliwe, nawet gdyby krzyczeli. Wreszcie kobieta odwróciła się i ruszyła prosto w naszą stronę – tak mi się przynajmniej zdawało. Ale nie – przeszła na drugą stronę Apron Street i weszła w zaułek koło stajen. Kapitan wrócił do domu i pan Lawrence też. Jestem tego pewien, bo musiałem tam tkwić, dopóki sobie nie poszedł.

Charlie Luke podrapał się w głowę.

– Rzeczywiście wygląda na to, że to musiał był kapitan i że czekał na jakąś kobietę. Szkoda, żeś jej nie wiedział. Czy jesteś pewien, że ona weszła w pasaż?

– Całkowicie. Widziałem wyraźnie. Tamtędy jest przejście na Barrow Road.

– Jesteś pewien, że obaj Bowelsowie nie wrócili do pasażu? -

– Nie. Nie mogli tego zrobić. Nie ma tylnego wejścia do apteki, a ja znajdowałem się najwyżej o dziesięć jardów od wystawy.

– A.potem co się stało?

Mikę oparł się o poduszki i już się zdawało, że pielęgniarka każe im skończyć rozmowę. Po chwili jednak ożywił się znowu..

– Zacząłem iść zaułkiem, bo chciałem być przy motorze. Pod tylnymi drzwiami Bowelsa paliło się światło i przypomniałem sobie wtedy, że jego syn mówił mi, że zatrzymał się u nich jakiś krewny. Wszedłem do szopy cicho, bojąc się, żeby mnie ten krewny nie usłyszał. Motor stał na swoim miejscu. Zamknąłem drzwi, zanim zapaliłem zapałkę, latarki nie miałem.

– Czyś zauważył kogoś?

– Nie, na dole nie było nikogo. Wydawało mi się jednak, że słyszę jakiś szmer na stryszku i chyba coś powiedziałem. Nie pamiętam dobrze. W każdym razie potem już było zupełnie cicho i pomyślałem sobie, że to pewno hałasowały konie stojące obok w stajni. Nie było na czym siedzieć, a od kamiennej podłogi ciągnęło wilgocią, więc doszedłem do wniosku, że lepiej będzie pójść na górę. Byłem cholernie zmęczony, a poza tym musiałem się zastanowić. Do wypłaty został mi tylko funt. – Zmarszczył czoło pod bandażem. – Ale to już inny problem – powiedział i uśmiechnął się rozbrajająco. -.Tym zajmiemy się później. No, więc zapaliłem zapałkę i opuściłem ją, żeby nie zgasła, i zacząłem się. wspinać po drabinie. I więcej nie pamiętam, wtedy właśnie pewno ktoś mnie rąbnął w głowę. Ale kto?

– Może ta podstarzała dziewczyna kapitana- zażartował Campion.

Kiedy wstali, Dunning wyciągnął rękę w jego stronę.

– Niech mi pan przyśle Kłytię, niech pan będzie taki dobry – powiedział cicho. – Muszę z nią porozmawiać. Pan nie wie, w jakie może wpaść tarapaty.

– Wygląda na to, że to poważna sprawa – odezwał się Campion do Luke'a, kiedy schodzili po betonowych schodach szpitala spełniwszy uprzednio prośbę chłopca.

– Biedne dzieciaki! – wybuchnął nieoczekiwanie inspektor. – Nikt o nich nie dba, muszą więc same dbać o siebie. – Urwał. – Jak para pijaków – dodał. – No cóż, a więc to nie byli Bowelsowie.

– Raczej nie. – Campiona wyraźnie to zdziwiło. – Chciałbym porozmawiać z Jasem.

– Jest do pańskiej dyspozycji. – Ja teraz pójdę zobaczyć się z Dobermanem. Tuż przed telefonem ze szpitala, że Dunning czuje się lepiej, otrzymałem od niego wiadomość. Nie mam pojęcia, co znowu staremu strzeliło do głowy.

Przy bramie Luke zatrzymał się przez chwilę niepewny i zasmucony. Oczy miał głęboko zapadnięte.

– Czy pan się orientuje, dokąd zmierza ta przeklęta sprawa?- spytał. – Wiem, że nie mam ludzi, bo góra zabiera mi połowę, i wiem też, że mam trudne zadanie ponieważ Palinode'owie to skomplikowani ludzie, ale czy widzi pan w tym jakiś przebłysk światła? A może to ja się po prostu gubię?

Campion, który mimo swego pokaźnego wzrostu sprawiał wrażenie smuklejszego i niższego niż jego towarzysz, zdjął okulary i spojrzał na niego łagodnie.

– Och, wszystko we właściwym czasie, chłopcze – powiedział. – Na razie wszystko wydaje się problemem. Moim zdaniem, trzeba się skoncentrować na dwóch wyraźnych tropach w tym zawikłanym labiryncie. Pytanie, czy one prowadzą do celu? Sądzę, że tak, ale nie mam pewności. A ty co myślisz?

– Czasem w ogóle wątpię, czy potrafię myśleć – odparł z goryczą inspektor Charlie Luke.

16. Zakład pogrzebowy

Szklane drzwi zakładu Bowelsa były zamknięte, ale paliło się jeszcze światło, gdy Campion nacisnął dzwonek i czekał na otwarcie. Patrząc obiektywnie wystawa miała swój styl. Stała na niej czarna marmurowa urna, która gdziekolwiek indziej z pewnością raziłaby, i dwa wieńce z woskowych kwiatów pod szkłem.

Oprócz tego jedynym motywem dekoracyjnym była miniaturowa tablica, do której przyczepiony był czarno obrzeżony karton z napisem: „Fachowe pogrzeby. Dobry smak. Sprawna obsługa. Ceny niskie. Takt, szacunek" – wydrukowanym czcionkami małymi, lecz ozdobnymi.

Zastanawiał się właśnie nad tym, że trudno wyobrazić sobie niefachowy pogrzeb, kiedy na klatce schodowej, widocznej przez szklane drzwi spostrzegł Bowelsa-seniora. Wstał chyba od stołu i wkładał właśnie marynarkę, ale poruszał się szybko.

– Ach, to pan Campion! – zawołał z radością przytknąwszy twarz do szyby. – Wielki to zaszczyt dla mnie. – I natychmiast jego twarz przybrała wyraz zaniepokojenia. – Proszę mi wybaczyć, że zadam pytanie natury osobistej, ale mam nadzieję, że to nie /sprawy zawodowe pana do mnie sprowadzają.

Campion był niezwykle uprzejmy.

– To zależy, kogo z nas ma pan na myśli. Czy moglibyśmy tak na chwilę zejść do pańskiej kuchni i porozmawiać?

Przez ułamek sekundy szeroka twarz była bez wyrazu, trwało to tak krótko, że Campion ledwie zdążył ten fakt zarejestrować, a już jego rozmówca znowu promieniał – ruchliwy, pełen szacunku i względów.

– Ależ poczytam to sobie za wielki zaszczyt, panie Campion. Tędy proszę. Pan wybaczy, że pójdę pierwszy. – Ruszył przed gościem, a głos jego grzmiał w całym domu jak gong.

Zeszli po schodach, potem minęli wąski korytarz, duszny i ciepły po wytwornej pustce sklepu. Bowels podrygiwał idąc bardzo małymi krokami i bez przerwy mówił:

– Skromnie tu, ale wygodnie. Obaj z moim chłopakiem dosyć napatrzymy się wspaniałości, a nie mamy z tym związanych przyjemnych skojarzeń, więc w życiu prywatnym wolimy prostotę. Zapomniałem przecież, że pan zaszczycił nasze skromne progi tego dnia, kiedy Lugg, biedaczysko, nadużył alkoholu. – Zatrzymał się z ręką na zatrzasku wąskich drzwi. Uśmiechnął się, a dwa przednie zęby wbijały mu się w dolną wargę.

– Pozwoli pan za mną – powiedział i wszedł do kuchni.

Tutaj od razu nabrał humoru.

– Jak widzę, jesteśmy sami -oświadczył i wkroczył do niezbyt jasno oświetlonego pomieszczenia, zapchanego sprzętami. Postawił przy stole krzesło dla gościa. – Myślałem, że jest tu mój syn, ale poszedł pewno jeszcze popracować. To świetny fachowiec. Proszę, niech pan tu siądzie, o tutaj, po mojej prawicy, i powie mi, co pan ma do powiedzenia.

Kiedy Campion usiadł, Jas zajął swoje miejsce u szczytu stołu. Jego białe, kręcące się włosy lśniły w przyćmionym świetle, a spokojna godność malował się w całej postaci. W tym otoczeniu, mimo śmiesznej uniżoności, nabrał jakiegoś nowego autorytetu. Siedział tak niby relikt przeszłości, zbyteczny i tak prawie dekoracyjny jak powóz zaprzężony w czwórkę koni.

– Lugg sobie poszedł – zauważył od niechcenia z błyskiem przebiegłości w niebieskich oczach. – Kiedy wydarzyła się ta tragedia po drugiej stronie ulicy, wpadł do mnie, pożegnał się i więcej o nim nie słyszałem. Sądzę, że pan wie o tym..

Campion skinął głową; ale nic nie powiedział. Jas skłonił się z niezwykłym wprost wdziękiem i wytwornością i zaczął z innej beczki: