Изменить стиль страницы

Pucinelli znów przemówił przez megafon, głos miał silny, zdecydowany, lecz pozbawiony agresji: – Wyprowadź dziecko. Nic ci nie grozi. Nic się nie wydarzyło. Pucinelli powtórzył polecenie. Zero reakcji.

Pomyślałem o broni, desperacji, samobójstwie, morderstwie i odwecie.

Znów rozległ się głos Pucinellego: – Jeżeli chcesz uniknąć pójścia za kratki, masz teraz jedną, jedyną szansę, wykorzystaj ją i rób, co mówię. Postępuj zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami.

Bez rezultatu.

Pucinelli włożył megafon do radiowozu, a po chwili w jego dłoni pojawił się pistolet. Policjant wsunął go z tyłu za pasek i bez chwili wahania przemaszerował na drugą stronę ulicy i wszedł do budynku.

Policjanci wstrzymali na moment oddech, po czym zaczęli wykonywać rękoma nerwowe gesty, a ja zadałem sobie w myślach pytanie, czy w podobnych okolicznościach miałbym dość ikry, aby zrobić to samo co Pucinelli. Nie było słychać strzałów – a w każdym razie my ich nie usłyszeliśmy. Cisza przedłużała się.

Carabinieri za radiowozami, pozbawieni dowódcy, zaczęli się coraz bardziej niepokoić, widziałem, jak popatrują jeden na drugiego, niepewni, co mają robić dalej, i znacząco wymachują trzymaną w rękach bronią. Technik w furgonetce mamrotał coś złowieszczo pod nosem, a podsłuch w mieszkaniu w dalszym ciągu milczał. Jeśli już wkrótce nic się nie wydarzy, pomyślałem, nastąpi kolejny powodowany emocjami, destrukcyjny, absolutnie niepożądany atak carabinieri.

Wtedy w drzwiach do budynku pojawiła się postać – silny, ogorzały mężczyzna niósł na jednym ręku lekką jak piórko, małą dziewczynkę.

Z tyłu za nim szedł Pucinelli, nie miał w ręku pistoletu. Wskazał na pierwszego porywacza, który wciąż leżał jak długi na chodniku. Postawny mężczyzna posłusznie podszedł do niego i jakby z rezygnacją postawił dziewczynkę na ziemi. Następnie sam położył się na ziemi, przybierając taką samą pozycję jak jego kompan, a dziewczynka, zaledwie kilkuletni berbeć, popatrzyła na kidnapera, po czym także rozciągnęła się na ziemi obok niego, jakby uczestniczyła wraz z nim w jakiejś bliżej nieokreślonej zabawie.

Carabinieri wybiegli zza radiowozów, uzbrojeni po zęby, i w kilka chwil bezceremonialnie zakuli w kajdanki leżących na ziemi mężczyzn. Nie obeszli się z nimi łagodnie. Pucinelli patrzył, jak porywaczy odprowadzono pod bronią do drugiego z radiowozów, a dziecko oddano rodzicom, po czym nonszalanckim krokiem podszedł do otwartych tylnych drzwi karetki, jakby wrócił właśnie z wieczornego spaceru. Podziękował stamtąd negocjatorowi i psychiatrom za pomoc i skinieniem głowy dał mi znak, abym poszedł za nim. Zrobiłem to – przeszliśmy przez ulicę, weszliśmy do budynku i wspięliśmy się po kamiennych schodach.

– Ten wielki – rzucił Pucinelli – był tam, na samej górze – wskazał ręką – na podeście szóstego piętra, gdzie znajduje się wejście na dach. Odnalezienie go zajęło mi trochę czasu. Ale wejście na dach zostało przez nas rzecz jasna zabarykadowane. Nie mógł się tamtędy wydostać.

– Stawiał opór? – zapytałem.

Pucinelli wybuchnął śmiechem. – Siedział na schodach, trzymał małą na kolanach i opowiadał jej bajkę.

– Co takiego?!

– Kiedy wszedłem na górę z pistoletem w dłoni, kazał mi go schować, powiedział, że zabawa skończona, i że zdaje sobie z tego sprawę. Kazałem mu wyjść na ulicę. Powiedział, że chciałby posiedzieć tak jeszcze przez chwilę. Wyjaśnił, że ma dziecko w wieku tej małej i że już nigdy nie będzie mógł tak sobie z nim posiedzieć.

Smutna historia, pomyślałem. – I co pan zrobił? – spytałem.

– Kazałem mu natychmiast zejść na dół.

To „natychmiast” mimo wszystko trochę trwało. Pucinelli, jak wszyscy Włosi, lubił dzieci i chyba nawet carabinieri bywają niekiedy sentymentalni.

– Ten biedny ojciec, który zostanie pozbawiony kontaktów z dzieckiem – wtrąciłem – uprowadził czyjąś córkę i postrzelił czyjegoś syna.

– Zamiast serca – rzekł Pucinelli – ma pan bryłę lodu.

Wprowadził mnie do mieszkania, które od czterech i pół dnia znajdowało się w stanie oblężenia, duchota i smród były nie do wytrzymania. Pojęcie brudu i bałaganu nabrało nowego znaczenia. Pomijając woń potu i rozkładających się resztek pożywienia, w dwóch czy trzech pokojach po podłodze walały się cuchnące sterty szmat i gazet: niemowlę, najwyraźniej nie tolerując nowego pokarmu, wypróżniało się i górą, i dołem, a nie tylko płakało w niebogłosy.

– Jak oni to znosili? – pomyślałem na głos. – Dlaczego nie sprzątali?

– Matka chciała to zrobić. Słyszałem, jak ich prosiła, ale jej nie pozwolili.

Zaczęliśmy przeszukiwać to cuchnące, zagracone mieszkanie i niemal natychmiast odnaleźliśmy walizkę z okupem, ukrytą pod łóżkiem.

O ile mogłem to stwierdzić, zawartość pozostała nietknięta – to dobra wiadomość dla Cenciego. Pucinelli spojrzał krzywo na pliki banknotów i zaczął szukać krótkofalówki.

Właściciele mieszkania mieli własną krótkofalówkę – stała na telewizorze – ale Pucinelli na jej widok tylko pokręcił głową, kwitując odkrycie słowami, że to byłoby zbyt proste. Rozpoczął metodyczne przeszukanie, aż w końcu znalazł urządzenie ukryte w pudełku po makaronie w kuchennym kredensie.

– No i proszę – rzekł, strząsając z krótkofalówki kilka wstążek makaronu. – Wraz z małą słuchawką, aby nikt niepowołany nie mógł usłyszeć przekazywanych instrukcji. Małe, ale bardzo wymyślne walkie-talkie z wysuwaną anteną.

– Proszę nie zmieniać częstotliwości – ostrzegłem.

– Nie urodziłem się wczoraj. Podobnie jak ten, który wydawał tym dwóm polecenia, a przynajmniej tak mi się zdaje.

– Może nie pomyślał o wszystkim.

– Może i nie. Wszyscy przestępcy prędzej czy później popełniają błędy, w przeciwnym razie nigdy byśmy ich nie złapali.

Delikatnie owinął przewód słuchawki wokół krótkofalówki, po czym położył ją przy drzwiach.

– Jak pan sądzi, jaki może mieć zasięg? – spytałem.

– Nie większy niż parę kilometrów. Dowiem się. Ale obawiam się, że zbyt duży, aby mogło nam to pomóc.

Pozostawały jeszcze pistolety, lecz z nimi poszło nam wyjątkowo gładko: Pucinelli znalazł je na parapecie okna, gdy podnosił żaluzje, aby wpuścić do mieszkania więcej światła.

Obaj wyjrzeliśmy przez okno. Karetka i zapory wciąż stały na ulicy, ale w całym obrazie nie było już dramatyzmu. Pomyślałem, że widok tych wszystkich radiowozów i policjantów z bronią palną musiał być naprawdę przerażający. Biorąc pod uwagę narastające zagrożenie, upał, kwilące niemowlę, reflektory i smród, nerwy obu porywaczy musiały być napięte do granic wytrzymałości.

– On mógł praktycznie w każdej chwili posłać panu kulkę – powiedziałem. – Kiedy przechodził pan przez ulicę.

– Uznałem, że raczej tego nie zrobi. – Mówił spokojnie, bez cienia emocji. – Ale kiedy wspinałem się po schodach… – uśmiechnął się półgębkiem -…zacząłem mieć wątpliwości… w takich okolicznościach różne myśli przychodzą człowiekowi do głowy…

Spojrzał na mnie chłodnym wzrokiem i kiwnął głową, po przyjacielsku, po czym oddalił się, rzucając na odchodne, że zajmie się osobiście sprowadzeniem wozu do transportu okupu i przyśle swoich ludzi po broń i krótkofalówkę.

– Zostanie pan tutaj? – spytał.

Ścisnąłem koniuszkami palców nos. – Ale na schodach przed wejściem do mieszkania.

Uśmiechnął się i odszedł, a niedługo potem zjawili się carabinieri.

Odwiozłem okup do wskazanego przez Cenciego banku, towarzyszyłem mu przez całą drogę aż do bankowego skarbca, a następnie odebrałem pokwitowanie od banku i carabinieri. W drodze powrotnej do rezydencji, zgodnie z przyjętymi w naszym fachu zasadami, zadzwoniłem do mojej firmy w Londynie – na koszt abonenta. Składanie raportów od doradców terenowych należało do naszych rutynowych obowiązków i robiliśmy to w miarę regularnie, otrzymując w zamian całe mnóstwo częstokroć nieocenionych, kolektywnych porad na bazie burzy mózgów od pozostałych partnerów.