Maggie zupełnie wyleciało z głowy, że Racine będzie obecna podczas autopsji. Ale to w końcu była jej sprawa, oczywiste zatem, że się pojawiła. Poprzednim razem, gdy pracowały wspólnie, Racine przydzielono do sekcji przestępstw seksualnych. Maggie zastanawiała się teraz, czy pani detektyw uczestniczyła kiedykolwiek w autopsji. I raptem poczuła wielki zapał do pracy.
– Ochraniacze na buty, maski, wszystko znajdziecie w szafie – sucho poinformował Stan. – Nikt się tu nie zbliży bez odpowiedniego stroju, zrozumiano?
– Żaden problem. – Racine zrzuciła krótką skórzaną kurtkę i ruszyła do szafy.
Tully ciągnął się za nią, wolno zdejmując kurtkę i wieszając ją wraz z czapką nad jednym z odpływów. Kilka razy zerknął na ciało dziewczyny. Maggie zrozumiała, że się myliła. Czyżby to Tully pierwszy raz uczestniczył w autopsji?
Nim przeniesiono go do Quantico, zajmował się przez kilka lat analizami kryminalnymi w Clevelandzie. Widział niejedną zbrodnię i niejedno miejsce zbrodni, ale tylko na zdjęciach albo na kasetach video. Sam przyznał kiedyś, że przed sprawą Alberta Stucky’ego nie był obecny w wielu miejscach zbrodni. A zatem możliwe, że do tej pory nie brał udziału w autopsji. Niech to szlag!
A miała nadzieję, że to Racine wyrzyga swoje śniadanie.
– Agencie Tully. – Maggie chciała odwrócić jego uwagę od zwłok. – Czy na pewno nie znaleziono na miejscu zbrodni żadnego dokumentu tożsamości?
Widziała, że zerknął na Racine, ale detektyw jakoś dziwnie zwlekała z wyborem fartucha, jakby miała przed sobą cały asortyment rozmiarów, a tymczasem wszystkie fartuchy były na nią za duże albo o wiele za duże. Maggie wiedziała, że to trudne zadanie zajmie jej jeszcze z dziesięć minut. Kiedy Tully zdał sobie sprawę, że Racine jest zbyt zaabsorbowana, żeby udzielić odpowiedzi, podszedł do Maggie, po drodze wyciągając z suszarki czysty fartuch i wkładając go.
– Znaleźli jej torebkę, ale bez żadnego dowodu tożsamości. Jej ubrania były poskładane i razem z torebką ukryte jakieś dziesięć metrów od ciała.
Brak dokumentu poświadczającego tożsamość ofiary nie zdziwił Maggie. Mordercy często pozbywali się takich śladów, w nadziei, że jeśli nie da się zidentyfikować ofiary, podobny kłopot policja będzie mieć z mordercą. Zdarzali się też szaleńcy, którzy zabierali takie dokumenty jako trofeum.
– Ubrania były poskładane? Cóż za pedancik z tego gwałciciela – powiedziała Maggie do wiadomości Racine, która obróciła głowę i zmarszczyła brwi. A zatem jednak ich słuchała.
– Majtki dziewczyny były podarte w kroku – dodała zaraz z satysfakcją pani detektyw. Przydreptała do stołu, wsadzając okulary na nastroszone jasne włosy.
Maggie czekała, aż Stan to zauważy i skarci ją, ale zajęty był wyciąganiem gniazd much z włosów łonowych denatki. Maggie postanowiła się skoncentrować, by nie dać się zbić z tropu. Kontynuowała wybieranie brudu zza paznokci ofiary, pakując to, co udało jej się wyskrobać i opisując, z którego palca pobrano materiał.
Poza tym co ją to w ogóle obchodzi, czy Racine upiera się przy swojej teorii o gwałcicielu, który posunął się za daleko? To nie jej problem, że lokalna policja nie zorientowała się dotąd, iż ma niekompetentnego detektywa. A jednak to ma znaczenie, jeżeli Maggie zostanie przy tej sprawie choćby w roli konsultanta. Do tej pory czuła niesmak po ich ostatniej wspólnej pracy. Mało brakowało, by z powodu błędów Racine wniesiono przeciw nim oskarżenia.
Maggie odgarnęła kosmyk włosów ze spoconego czoła. Przyłapała panią detektyw na tym, że ją podgląda. Odwróciła wzrok.
Szczerze mówiąc, poza tą jedną sfuszerowaną sprawą i plotkami, niewiele wiedziała o Julii Racine. Pewnie nie miała prawa osądzać tej kobiety, ale jeśli w plotkach było choć źdźbło prawdy, detektyw Racine reprezentuje znienawidzony przez nią typ kobiety, zwłaszcza w instytucjach wymiaru sprawiedliwości, gdzie takie gierki prowadzą często do czyjegoś nieszczęścia, a nawet śmierci.
Od pierwszego dnia swoich kontaktów z medycyną sądową Maggie ciężko harowała, żeby traktowano ją na równi z mężczyznami, natomiast Racine posługiwała się atrybutami swojej płci jak swoistą łapówką, środkiem do celu, jakby z tytułu kobiecości należały się jej większe prawa. O’Dell nienawidziła takich babsztyli. Teraz, czując na sobie wzrok Racine, wściekała się w milczeniu. Tej idiotce wciąż się wydaje, że to skuteczna taktyka, i to również w stosunku do niej, a przecież poprzednie spotkanie powinno było nauczyć czegoś panią detektyw, przekonać ją, że czarowaniem i flirtowaniem nic u niej nie wygra. Maggie podniosła głowę i kiedy spotkały się wzrokiem, Racine wcale nie przeniosła spojrzenia gdzie indziej. Patrzyła jej prosto w oczy, i to na dodatek z uśmiechem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Ben Garrison rozwiesił mokre odbitki na krótkim sznurze do prania w swojej ciasnej ciemni. Pierwsze dwa filmy raczej go rozczarowały, za to ten… Ten mu zaparł dech. Znowu wskoczył na siodło. Może nawet doprowadzi do tego, że będą o niego walczyć, dlatego nie wolno mu tracić ani chwili. Z wrażenia czuł mrowienie w palcach, a w płucach bolało go od oparów chemikaliów. Musi odpocząć, uzbroić się w cierpliwość.
Zabrał ze sobą jedną z odbitek, zamykając drzwi od ciemni i kierując się w stronę lodówki, No jasne, była pusta. W zasadzie nie dostrzegł w niej nic prócz stałego asortymentu przypraw, owocu kiwi, który leżał tam Bóg wie od kiedy, pojemnika z tajemniczym paskudztwem i czterech butelek budweisera z długimi szyjkami. Chwycił jedną z nich, zdjął kapsel i wrócił do kuchennego blatu, żeby podziwiać swoje arcydzieło w gównianym fluorescencyjnym świetle.
Raptem przerwało mu pukanie do drzwi. Kogo niesie, do diabła? Rzadko miewał gości, był też przekonany, że nauczył swoich wścibskich sąsiadów, by się od niego odczepili. Jego twórczość to praca z zegarkiem w ręku. Nie wolno mu przeszkadzać, kiedy moczy odbitki w utrwalaczu albo wywołuje film. Kompletny brak szacunku. Co jest nie tak z tymi z ludźmi?
Otworzył wszystkie trzy zamki, a potem drzwi.
– O co chodzi? – warknął, aż drobna siwowłosa kobieta cofnęła się i chwyciła balustrady. – Pani Fowler. – Podrapał się w brodę i oparł o framugę drzwi, zasłaniając widok wędrującym oczom gospodyni. Zdaje się, że jednak nie wychował sobie jeszcze wszystkich w tej starej ruinie. – Tak, pani Fowler? Co mogę dla pani zrobić? – Potrafił być miły, kiedy należało.
– Panie Garrison, właśnie tu przechodziłam, sprawdzałam, co się dzieje z panią Stanislov, tą z końca korytarza. – Jej paciorkowate oczy krążyły wokół niego, byle tylko choć zerknąć do wnętrza mieszkania.
Kilka tygodni wcześniej uparła się, żeby towarzyszyć hydraulikowi, który naprawiał Benowi cieknący kran. Jej ptasia głowa kręciła się wkoło, żeby zobaczyć, ile się da: afrykańskie maski na ścianie, boginie płodności z brązu, które dekorowały jego bibliotekę, i inne egzotyczne drobiazgi, które zgromadził podczas swoich podróży. To było w czasach, kiedy pieniądze wpływały na jego konto nieprzerwanym strumieniem, i nie było takiego zdjęcia, za które „Newsweek”, „Time” czy „National Geographic” nie zapłaciłyby najwyższej stawki. Był najbardziej rozchwytywanym młodym fotoreporterem. Teraz, gdy miał ledwie trzydziestkę na karku, spisano go na straty. Ale on im jeszcze pokaże.
– Jestem w tej chwili bardzo zajęty, pani Fowler. Pracuję. – Mówił uprzejmie, krzyżując ramiona na piersi, żeby powściągnąć irytację, i czekał, aż kobieta dojrzy jednak tę irytację przez swoje trójogniskowe okulary.
– Właśnie sprawdzałam, co u pani Stanislov – powtórzyła, machając wychudłą ręką w stronę drzwi w końcu korytarza. – Cały tydzień czuła się źle i w ogóle nie wychodziła. Wie pan, krąży wirus grypy.
Jeżeli spodziewa się od niego wyrazów współczucia, to będą tak sterczeli całą noc, pomyślał. To przekraczało granice jego lizusostwa, niezależnie od tego, że mieszkanie kosztowało grosze. Wyprężył się i czekał. Krążył myślami wokół pozostawionego w kuchni zdjęcia. Ponad trzydzieści prób, żeby w końcu uchwycić ten obraz. Ten…