Przystanęła przy wielkiej, wykonanej z brązu podobiźnie Roosevelta. Sprawdziła rozmieszczenie reflektorów punktowych wokół rzeźby, zastanawiając się, jak daleko sięga ich światło. Kiedy zacznie się ściemniać, powinna uzyskać odpowiedź. Granitowe ściany miały wysokość od trzech do czterech i pół metra, zatem wątpliwe, by światła sięgały drzew i krzewów rosnących powyżej, za ścianą. Z miejsca, w którym się znajdowała, trudno byłoby jej dostrzec kogoś pomiędzy drzewami, a spadająca kaskadami woda zagłuszała niemal całkowicie wszystkie dźwięki. Owszem, słyszała jakieś niewyraźne głosy dobiegające z góry i spomiędzy krzaków, gdzie pracowali detektywi, ale nikogo nie widziała. Żadnego ruchu.
– Ten mały pies nazywa się Fala.
Wzdrygnęła się. Obok niej stał mężczyzna z aparatem fotograficznym powieszonym na szyi.
– Słucham?
– Prawie nikt tego nie wie, ten pies był ulubieńcem Roosevelta.
– Muzeum zostało zamknięte dziś rano – powiedziała, i natychmiast zobaczyła złość na twarzy mężczyzny.
– Nie jestem jakimś pieprzonym turystą, tylko dokumentuję miejsce zbrodni. Proszę spytać Racine.
– Okej, nie wiedziałam.
Miał wybuchowy temperament i wcale się z tym nie krył. Od razu reagował, jak coś było mu nie na rękę. Maggie przyglądała się jego zarostowi i zmierzwionym włosom, wytartym na kolanach dżinsom i czubkom błyszczących, drogich kowbojskich butów. Mógłby uchodzić za turystę czy podstarzałego studenta college’u.
– No i widzisz, potrafię oceniać ludzi w tempie migawki. I właśnie się zastanawiam, co tu robi taka laska jak ty. Myślałem, że Racine nie lubi konkurencji. – Teraz on wpatrywał się w nią, obejmując ją wzrokiem.
– To nowy zwyczaj w policji. Lubimy mieć co najmniej jedno wsparcie.
– Proszę?
– Jestem wspierającą laską.
Uśmiechnął się, choć był to raczej uśmieszek niż uśmiech, a jego oczy powędrowały raz jeszcze tą samą drogą.
– To tak jak z fotografami – ciągnęła. – Każdy posterunek policji musi mieć półkę rezerwowych. Wie pan, jak to jest. – To „pan” wypowiedziała z szacunkiem, zbyt wielkim szacunkiem. – Na przykład trzeba mieć jakiegoś bezrobotnego reportera na gwizdek, którego się przyzywa, kiedy profesjonalny fotograf nawalił.
Spojrzał jej w oczy, tym razem znów wściekły. Taki z niego policyjny fotograf jak z niej policyjna laska. Co sobie myśli ta Racine, do diabła? A może tu tkwi problem? Racine, jak zwykle, nie myśli.
– Mam dość takiego traktowania! – krzyknął, wymachując rękami, jakby chciał jej pokazać, ile musiał znieść. – Robię wam, dupki, przysługę, i co dostaję w zamian? Po chuja mi to gówno. Spływam stąd.
Nie czekał na odpowiedź. Zakręcił się na obcasach wypucowanych butów i wymaszerował dumnym krokiem, który przekonał Maggie, że facet miał coś obiecane za zerwanie się z łóżka. Nie wiedziała tylko co. Może Racine coś mu przyrzekła, jakieś „małe coś za coś”. Ta kobieta opanowała to z prawdziwą maestrią. Maggie dobrze pamiętała ich ostatnią wspólną pracę. Wspomnienie tego niesmacznego doświadczenia było zbyt świeże, żeby się go pozbyć. Niewiele brakowało, by została wplątana w owo „małe coś za coś” Julii Racine.
– O’Dell! – zawołał ktoś z góry. Agent Tully przechylał się przez występ skalny. – Chcę, żebyś zobaczyła ciało, zanim je zapakują.
– Którędy najlepiej?
– Za czwartą galerią są toalety. Obejdź je, a potem się cofnij. – Wskazywał jakieś miejsce, którego nie widziała, było bowiem za dużo granitowych ścian. Znalazła drogę, idąc wzdłuż kolejnego muru i wodospadu, potem wspięła się ścieżką, która wyglądała na całkiem nową.
Czekali już na nią, trzymając się w pewnej odległości od ciała, choć Stan Wenhoff niecierpliwił się, żeby zająć się swoją robotą. Zespół laboratorium pakował już swoje zdobycze w plastikowe worki. Maggie rozumiała ich pośpiech, choć dopiero po chwili rozległ się cichy grzmot.
Dziewczyna siedziała wsparta o drzewo, plecami do występu skalnego. Jej głowa zwisała, odkrywając głębokie rany z jednej strony szyi. Mimo brudnożółtej masy w kąciku jednego oka, zdawało się, że patrzy. Nie podchodząc bliżej, Maggie wiedziała, że w oku dziewczyny zagnieździły się już robaki. Nogi miała wyciągnięte przed siebie w rozkroku. Czarne muchy o lśniących grzbietach wzięły już w posiadanie jej nozdrza i krocze.
Dziewczyna miała na sobie tylko biustonosz, wciąż zapięty, ale podciągnięty w górę, pod nim widniały jej drobne białe piersi. Kawałek szarej klejącej taśmy zaklejał jej usta. Krótkie czarne potargane włosy zaśmiecone były wyschniętymi liśćmi i sosnowymi igłami. Koszmarny widok, choć złożone razem dłonie denatki leżały spokojnie na kolanach, tuż pod gniazdem much. Ten gest nasunął Maggie myśl o modlitwie. Czyżby coś znaczył?
– Nie mamy wiele czasu, agentko O’Dell. – Stan jako pierwszy wyraził swoje zniecierpliwienie.
Biedny Stan. Kolejne poranne wezwanie, i to w ciągu niecałego tygodnia.
Tully stał obok niej, pokazując coś na ziemi.
– Są tu jakieś dziwne, okrągłe ślady.
Nie zobaczyła ich od razu. Wyglądało to, jakby coś upadło, choć nie mogło to być nic ciężkiego. Ot, ślady ledwie odciśnięte na powierzchni.
– Kojarzy ci się z czymś? – spytał.
– Nie, a powinno?
– Chyba tak, ale nie wiem z czym.
– Tully jest dzisiaj w potwornie ponurym nastroju. – Julia Racine podeszła z drugiej strony Maggie. Z rękami wspartymi na biodrach uśmiechnęła się do niej. – Już dopatruje się seryjnego mordercy.
Maggie rzuciła raz jeszcze wzrokiem na ślady, podniosła się i zerknęła na ciało dziewczyny, po czym przeniosła spojrzenie na Racine.
– Wydaje mi się, że agent Tully ma rację. Sądząc po tym, co tu widzę, powiedziałabym, że ten dopiero zaczyna. Początkujący seryjny morderca.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
– Moim zdaniem to gwałt, tylko gwałciciel posunął się za daleko.
Tully zmrużył oczy na słowa Racine, ale wiedział, że nie musi oponować. Należało spokojnie poczekać, aż zrobi to O’Dell.
– Skoro tak myślisz, to po co wezwano tu agenta Tully’ego i mnie? Żebyśmy sobie popatrzyli?
– Nie mam zielonego pojęcia. – Racine wzruszyła ramionami i podniosła kołnierz swojej kurtki, kiedy odezwało się echo kolejnego grzmotu. – To teren federalny.
– Więc powinni byli wezwać kogoś z miejscowego biura. To nie tłumaczy, dlaczego wezwano nas na konsultacje.
Tully podniósł wzrok na kłębiące się burzowe chmury. O’Dell miała rację. Obydwoje specjalizują się w analizie kryminalnej, przygotowują portrety psychologiczne, zwłaszcza seryjnych morderców i wielokrotnych przestępców. To nie detektyw Racine, to ktoś inny uznał, że należy zadzwonić do Cunninghama. Ktokolwiek to był, nie raczył wprowadzić Racine w temat, choć była odpowiedzialna za śledztwo. Bez sensu…
– Tu miała miejsce przepychanka. – Racine, pragnąc udowodnić swoją teorię, wskazała na zgniecione, wdeptane w ziemię liście. Ludzie z laboratorium poświęcili sporo czasu na zebranie materiału z tego właśnie miejsca.
– Nie widzę śladów walki. – O’Dell przykucnęła na skraju strefy i przyglądała się, niczego nie dotykając. – Ktoś tu leżał, to pewne. Może nawet się turlał. Trawa i liście są zgniecione. Ale nie widać powyrywanej trawy, śladów obcasów ani naruszonej ziemi, a takie rzeczy pozostawia po sobie zwykłe walka, o której mówisz.
Detektyw Racine warknęła pod nosem, a Tully natychmiast pomyślał, że to bardzo nieeleganckie. Obchodziły się jak walczące koguty, niczym dwóch facetów, którzy założyli się, który z nich nasika dalej.
– Słuchaj, O’Dell, wiem co nieco, jak wygląda miejsce, gdzie dokonano gwałtu. – Racine powiedziała to głosem świadczącym o tym, że jej cierpliwość się kończy. – Zostawiając dziewczynę w tej pozycji, facet chciał ją dodatkowo poniżyć.
– O, doprawdy?
Tully odwrócił się. O Jezu! Zaczyna się. Rozpoznał ten sarkazm, bo sam kilka razy padł jego ofiarą.
– A nie przyszło ci do głowy, że ten łajdak zostawił ją tak, żeby coś tu zmienić? – spytała z kolei O’Dell.