Изменить стиль страницы

– Zmienić? Celowo, żeby nas zmylić?

Stojąc plecami do obu kobiet, Tully przewrócił oczami. Miał nadzieję, że O’Dell nie westchnie znacząco. To detektyw Racine tu rządzi. Czy Maggie nie potrafi się z tym pogodzić?

– Może upozował ciało – mówiła dalej O’Dell, powoli, jak do małego dziecka – żeby odwrócić od siebie podejrzenia.

Racine prychnęła.

– Wiesz, w czym tkwi twój problem, O’Dell? Przeceniasz zbrodniarzy. Większość z tych gnoi to półgłówki. Przyjmuję to jako zasadę w mojej pracy.

Tully oddalił się. Nie mógł tego znieść ani chwili dłużej. Z początku trochę się tym bawił, ale już przestało go obchodzić, kto wygra ten konkurs sikania, choć wszystkie pieniądze postawiłby na O’Dell. Podszedł do Wenhoffa, który kończył badanie.

– Możemy określić czas zgonu?

– Mogę zgadywać z dużym prawdopodobieństwem na podstawie stężenia pośmiertnego, temperatury w odbycie i inwazji pierwszych pasożytów – cały czas odganiał natarczywe muchy – że stało się to niecałe dwadzieścia cztery godziny temu. Może około dwunastu. Muszę zrobić dodatkowe badania. I dowiedzieć się, jak zimna była miniona noc.

– Dwanaście godzin? – Tully posiadał wystarczającą wiedzę, by ocenić, że ma do czynienia ze świeżym morderstwem. I nagle poczuł skurcz żołądka. – Czyli to się mogło stać ostatniego wieczoru, na przykład między ósmą i północą?

– Tak bym to widział. – Wenhoff podniósł się z wielkim wysiłkiem i wezwał dwóch mundurowych. – Można ją pakować, ale jest sztywna jak deska. Uważajcie, żeby jej czegoś nie złamać.

Tully zszedł im z drogi. Nie chciał widzieć, jak podnoszą dziewczynę z pozycji siedzącej i pakują do czarnego worka. Patrzył przed siebie, przez polanę między drzewami. W oddali dostrzegł grupę turystów, którzy szli wzdłuż Vietnam Wall. Autokary okrążały policyjną blokadę, żeby minąć FDR Memorial i prześliznąć się wokół Lincoln Memorial. Poprzedniego wieczoru Emma i jej przyjaciółka były tu, myślał. Szły tymi samymi ścieżkami. Czy zabójca przyglądał się im, zanim wybrał swój cel? Do diabła, ta dziewczyna nie była wiele starsza od Emmy.

– Tully. – O’Dell przestraszyła go, stając niespodzianie obok niego. – Wybieram się do kostnicy. Stan od razu zajmie się autopsją. Chcesz się tam ze mną spotkać, czy umawiamy się na jutro?

Dotarła do niego ledwie połowa jej słów.

– Tully? Nic ci nie jest?

– Nic. W porządku. – Przetarł twarz dłonią, żeby zasłonić czającą się na niej panikę. – Spotkajmy się w kostnicy.

Maggie stała wciąż i patrzyła na niego, widocznie był mało przekonujący. Najlepiej zmylić O’Dell, zmieniając temat.

– Co z tobą i Racine? Mam nieodparte wrażenie, że się znacie.

Odwróciła wzrok, od razu wiedział, że trafił w samo sedno. Ona tymczasem powiedziała:

– Po prostu za nią nie przepadam.

– Dlaczego?

– Musi być jakiś szczególny powód?

– Nie znam cię aż tak dobrze, ale wydaje mi się, że jesteś osobą, która musi mieć jakiś powód, żeby kogoś nie lubić.

– Masz rację – odparła, dodając zaraz: – Nie znasz mnie aż tak dobrze. – Ruszyła, rzucając jeszcze przez ramię: – To widzimy się w kostnicy, okej? – Nie patrzyła już na niego, pomachała mu tylko, mówiąc w ten sposób, że są umówieni i że koniec tematu,,O’Dell i Racine”. Tak, był już pewny, że poznały się wcześniej.

No i teraz, kiedy wszyscy się pakowali, także policjanci ze zwłokami dziewczyny, mógł nareszcie pozwolić sobie na nudności. Podszedł do krawędzi i spojrzał w dół na Potomac Park. Tym razem grzmot rozerwał niebo – jakby dotąd czekał z szacunkiem – i deszcz lunął na ziemię.

Tully stał nieporuszenie, obserwując, jak turyści w dole szukają schronienia lub otwierają parasole. Jemu deszcz nie wadził. Uniósł ku niemu twarz, chłodząc się i zmywając mdłą lepkość, która objęła jego ciało. Tak, miał teraz w głowie tylko jedno. Jezu drogi, czy jego córka mogła zostać ofiarą tego drania?

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Maggie zrzuciła skórzane czółenka i na pończochy wcisnęła plastikowe ochraniacze. Włożyła czółenka na śniadanie z matką w Crystal City Hyatt, nie wybrałaby ich do pracy. Stan tylko patrzył w milczeniu. Może nie chciał się niepotrzebnie narażać. W końcu Maggie bez przypominania włożyła okulary, które zwykle zostawiała na czubku głowy. Mimo wszystko Stan odnosił się do niej inaczej niż zwykle. Był wyciszony, ani razu nie burknął ani nie westchnął ciężko. Jeszcze nie. Czyżby się bał, że ją znowu zdenerwuje?

Musiała przyznać, że nie czuła się najlepiej, znajdując się znowu w tym miejscu. Bez większego wysiłku wywoływała obraz szarego pośmiertnego oblicza Delaneya. Swoją drogą potrafiła to zrobić wszędzie, na zawołanie, a zatem powrót do kostnicy niczego nie zmieniał. Tak przynajmniej sobie wmawiała. Musi przestać rozmyślać o zmarłym przyjacielu. Co prawda nie chodzi wyłącznie o niego. Chodzi o te wszystkie straszne wspomnienia uwolnione przez jego śmierć. Wspomnienia ojca, które po tak wielu latach wciąż ją psychicznie pustoszyły, i co gorsza sprawiały, że czuła się opuszczona i bardzo samotna.

Wiedziała, że sfinalizowanie rozwodu z Gregiem niebezpiecznie zbliży ją do utraty jakichkolwiek związków rodzinnych, które starała się stworzyć. Ale czy rzeczywiście się starała? Gwen wciąż jej powtarza, że trzyma na dystans zbyt wiele osób, którym na niej zależy. Czy tak właśnie stało się z nią i Gregiem? Czy trzymała na dystans własnego męża, nie dając mu dostępu do swoich najbardziej wrażliwych miejsc? Może jej matka ma rację, może to z jej winy rozpadło się to małżeństwo?

Przeszedł ją dreszcz. Co za pomysł! Jak mogła pomyśleć, że jej matka ma w czymkolwiek rację.

Dołączyła do Stana. Zaczął już zewnętrzne badanie zwłok dziewczyny, robiąc pomiary. Pomagała mu w niewdzięcznych zajęciach: obracaniu ciała i pobieraniu płynów ustrojowych. Dobrze było skupić się na czymś konkretnym, znanym i konstruktywnym. Pracowała już ze Stanem wystarczająco wiele razy, żeby wiedzieć, co jej wolno, a kiedy ma stać z boku i tylko patrzeć.

Ostrożnie zdjęła papierowe torebki z dłoni dziewczyny i zaczęła wyskrobywać brud zza jej paznokci. A było co wyskrobywać. Zwykle znaczyło to, że zachowany został materiał do zbadania DNA napastnika, dzięki czemu będzie można go zidentyfikować. Oglądając szyję denatki, Maggie zobaczyła na niej kilkanaście horyzontalnych lekko zakrzywionych śladów otarcia pomiędzy głębokimi krwawymi śladami podwiązania i wieloma zadrapaniami. Horyzontalne ślady prawdopodobnie świadczyły o tym, że komórki skóry pod paznokciami to w dużej mierze skóra ofiary wydrapana przy próbie pozbycia się duszącego ją sznura.

Stan zrobił tyle polaroidów, że zapełnił nimi korkową tablicę nad kranem. Potem zdjął rękawiczki i po raz trzeci, odkąd rozpoczęli pracę, wyszorował ręce, nakładając na nie potem emulsję ochronną i wmasowując ją w skórę przed wsunięciem kolejnej pary rękawiczek. Maggie przyzwyczaiła się już do tego dziwacznego rytuału, a jednak od czasu do czasu przypominał jej dotkliwie o krwi na jej własnych rękawiczkach. Zapowiadało się, że to będzie właśnie jeden z tych dni.

– Przepraszam za spóźnienie – rzucił agent Tully od drzwi. Z wahaniem zatrzymał się w progu. Dosłownie ociekał wodą. Nawet daszek bejsbolówki był kompletnie przemoczony. Zdjął czapkę i potrząsnął mokrymi włosami. Maggie sądziła początkowo, że Tully jest taki niezdecydowany, bo kapie z niego woda, co byłoby zresztą niedorzeczne, ponieważ podłoga była tam z cementu, ze strategicznie umieszczonymi odpływami, przeznaczanymi dla dużo paskudniejszych płynów niż woda deszczowa. Ale zaraz potem przekonała się, że na kogoś czekał. Tuż za nim pojawiła się detektyw Julia Racine, tak sucha i świeża, jakby przybyła tu z całkiem innego świata niż Tully.

– Jesteśmy już wszyscy? – spytał Stan z nieobecnym dotąd zrzędliwym pomrukiem.

– Tak. Jesteśmy już wszyscy i jesteśmy gotowi – wyśpiewała Racine, zacierając dłonie, jakby zebrali się na partyjkę towarzyskiego pokera.