– Co u Grega? Tęsknię za nim. – Kathleen O’Dell ciągnęła tę swoją grę, jakby Maggie nie powiedziała ani słowa.
– Mam nadzieję, że ma się dobrze.
– Chyba ze sobą rozmawiacie?
– Tylko o podziale naszego wspólnie zgromadzonego majątku.
– Och, kochanie, powinnaś go po prostu przeprosić. Jestem przekonana, że Greg przyjąłby cię z powrotem.
– Słucham? Za co miałabym go przepraszać?
– Sama wiesz.
– Nie wiem.
– Za to, że go zdradziłaś z tym kowbojem z Nebraski.
Maggie ścisnęła serwetkę, żeby nie wybuchnąć.
– Nick Morrelli nie jest kowbojem. I nie zdradziłam Grega.
– Może nie fizycznie.
Kathleen schwyciła ją wzrokiem, więc nie mogła się odwrócić. Nigdy nie wspominała matce o Nicku Morrellim, ale widać zrobił to za nią Greg. Poznała Nicka rok wcześniej, był wówczas szeryfem z małej mieścinie w Nebrasce. Wspólnie ścigali przez tydzień mordercę małoletnich chłopców. Od tamtej pory Maggie nie mogła sobie tego szeryfa wybić z głowy, a stało się to jeszcze trudniejsze, gdy Nick zamieszkał w Bostonie i został asystentem prokuratora okręgowego w Suffolk. Ale i tak się z nim nie widywała. Prawdę mówiąc, uparła się, żeby się nie kontaktowali, póki nie sfinalizuje sprawy rozwodowej. I mimo tego, co do niego czuła, rzeczywiście jeszcze z nim nie spała. Nie zdradziła więc Grega, a przynajmniej nie w potocznym znaczeniu tego słowa. Być może zdradziła go w swoim sercu.
To nieważne. To nie jest sprawa matki. Jak ona, po tym wszystkim, co zrobiła córce, śmie bezceremonialnie grzebać w jej tajemnicach? Absolutnie nie miała do tego prawa, choć oczywiście uważała, że jest inaczej.
– Złożyliśmy już papiery rozwodowe – poinformowała wreszcie z nadzieją, że to zakończy temat.
– Ale chyba jeszcze ich nie podpisaliście?
Maggie nie spuszczała wzroku z Kathleen, z jej zafrasowanej twarzy, w równym stopniu zdumiona tym zatroskaniem, co skonsternowana. Czyżby matka szczerze próbowała się zmienić? Czy naprawdę się o nią martwi? A może tylko rozmawiała z Gregiem i zgodziła się być jego cichym wspólnikiem? Czyżby to był prawdziwy powód pomysłu na Święto Dziękczynienia?
– Podpiszemy czy nie, to i tak nic już między nami nie zmieni.
– Nie, jasne że nie. Jeżeli będziesz się upierać przy tej swojej rządowej pracy, oczywiście.
No i doczekała się. Subtelne, ale jakże efektywne dźgnięcie w samo serce. O wiele bardziej skuteczne niż policzek. Prawda jest taka, że to Maggie jest winna i to ona odpowiada za rozwód. A do tego, zdaniem jej matki, wszystko da się naprawić, jeśli wyrazi skruchę i zmiecie z widoku wszelkie problemy. Nie ma potrzeby ich rozwiązywać, wystarczy zmieść je sprzed oczu. W końcu czyż nie jest to specjalność Kathleen O’Dell? To, czego nie widać, nie istnieje.
Maggie potrząsnęła głową i posłała uśmiech kelnerowi, który właśnie wrócił i postawił przed nią szklaneczkę bursztynowego płynu. Podniosła szklankę i zamoczyła usta, nie zwracając uwagi na zmarszczone czoło świeżo odnowionej matki. Tak. Niektóre rzeczy się nie zmieniają.
Zadzwoniła jej komórka, Maggie obróciła się, żeby ją wyjąć z żakietu powieszonego na oparciu krzesła. Tylko dwa dzwonki i cała restauracja wraz z jej matką marszczyła teraz czoła.
– Maggie O’Dell.
– Mówi Cunningham. Przepraszam, że dzwonię w niedzielę rano.
– Nic nie szkodzi, sir. – Ten nowy, przepraszający Cunningham wkrótce zacznie grać jej na nerwach. Wolała swojego dawnego szefa.
– Znaleziono zwłoki na terenie federalnym, lokalna policja już tam jest, ale proszono mnie, żeby zajrzał tam ktoś z waszego wydziału.
– Jestem w Crystal City Hyatt. Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie mam być. – Czuła, że matka już ma jej za złe. Miała ochotę łyknąć scotcha, ale go odstawiła.
– Spotka się pani z agentem Tullym przy FDR Memorial.
– Przy pomniku?
– Tak. Czwarta galeria. Z miejscowych sprawę prowadzi… – Słyszała, jak szef przewraca strony. – Prowadzi detektyw Racine.
– Racine? Julia Racine?
– Tak mi się zdaje. Jakiś problem, agentko O’Dell?
– Nie, sir, wszystko w porządku.
– To dobrze. – Urwał bez pożegnania, znak, że dawny Cunningham wciąż żyje.
Maggie włożyła żakiet i wyciągnęła dwudziestodolarówkę za śniadanie, którego jeszcze nie zamówiła, a potem spojrzała na matkę.
– Wybacz, muszę lecieć.
– Tak, słyszałam. Twoja praca. Ona zrujnuje ci jeszcze niejedno w życiu, prawda?
Maggie nie szukała nawet właściwej odpowiedzi, tylko chwyciła scotcha i wychyliła do dna. Mruknęła „do widzenia” i wyszła.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Obóz Everetta
U stóp Appalachów
Justina Pratta zbudził nagły wrzask muzyki. Poderwał się gwałtownie i o mały włos nie spadł z wąskiego wojskowego łóżka polowego. Gdyby tak się stało, zleciałby na głowy kilku innych członków społeczności wyciągniętych w swoich śpiworach. Tak, powinien być wdzięczny, że ma własne łóżko w tej ciasnocie, która mieści ponad dwadzieścia osób. Po okresie próbnym – kiedykolwiek się to diabelstwo skończy – z pewnością wyląduje na podłodze z całą resztą.
To zresztą bez znaczenia, biorąc pod uwagę, że niemal wcale nie dają im spać, tylko co i rusz budzą tą koszmarną muzyką ryczącą z głośników. „Naprzód, żołnierze Chrystusa!”. Brzmiało to jak stara zjechana płyta. Nie, nie powinien narzekać, już raczej będzie okazywał wdzięczność, przynajmniej do powrotu Erica. Potem już sobie razem przemyślą, co zrobić. Może wybraliby się stopem na Zachodnie Wybrzeże? Chociaż nie bardzo wiedział, jak przeżyliby bez jednego pieprzonego grosza. A może wróciliby do domu? Gdyby tylko zdołał przekonać Erica, bo bez niego nie ruszy się na krok.
Przetarł zaspane oczy. Niech to cholera! Czuł się, jakby wcale nie spał. Z przyzwyczajenia rzucił okiem na nadgarstek, zapominając, że kosztowny seiko, prezent od dziadka, został wraz z innymi przedmiotami skonfiskowany, oczywiście dla dobra Justina. Jak widać, informacja o mijających godzinach mogła posłać go prosto do piekła.
Justin podejrzewał, że Ojciec pozbawia ich wszystkich przedmiotów mających wartość materialną lub użytkową, by ich od siebie uzależnić. I tak się właśnie działo. Zależeli od niego we wszystkim, od pieprzonego ryżu do skrawków gazety używanej zamiast papieru toaletowego.
– Wstawaj, Pratt. – Ktoś mocno potrząsnął go za ramię.
Justin zacisnął pięści. Od razu wiedział, że to Brandon. Chciałby chociaż raz przyłożyć w tę gładką arogancką buźkę. Zamiast tego ściągnął czystą bieliznę i skarpetki ze sznurka w rogu. Brandon był tak łaskawy, że podzielił się z nim tym sznurkiem. Można było odnieść wrażenie, że nawet kawałek pieprzonego sznurka jest tu rzadkim luksusem. Skarpetki jeszcze nie wyschły, co znaczyło, że Justin będzie miał cały dzień zimne stopy.
Ubierał się powoli, podczas gdy inni już gnali pod prysznice. Justin widział przez małe pojedyncze okno tworzącą się kolejkę. Ciągnęła się aż za rogiem betonowego budynku. Przeczesał palcami tłuste włosy. Chrzanić to! Może potem uda mu się cichaczem wskoczyć pod prysznic. Miał dość wystawania w kolejkach. Poza tym umierał z głodu, żołądek przypominał głośnym burczeniem, że Justin nie miał nic w ustach od lunchu poprzedniego dnia.
Ruszył zatem do stołówki, rozglądając się po drodze przez ogrodzony teren pieprzonego kompleksu. Tak to nazywali, kompleks. Przedtem słyszał to określenie tylko jeden jedyny raz, kiedy w telewizji mówili o Kennedych i ich posiadłości, którą właśnie tak nazwano. Więc kiedy Eric powiedział mu o tym kompleksie, Justin wyobraził sobie coś w tym stylu, z domkami dla służby, stajniami i ogromnym domem mieszkalnym. Ale tu było raczej jak w wojsku – surowe budynki, beton i metal, otoczone przez drzewa i jeszcze więcej drzew, położone na odludziu w dolinie Shenandoah.
W południowej części zgromadzono chrust i drzewa z korzeniami, które wyrwano z ziemi buldożerem, żeby oczyścić teren pod kompleks. Chociaż nie było to zbyt dobrze pomyślane. Wykopano na przykład za płytkie studnie i wiele budynków nie miało wody. Zresztą zawsze brakowało ciepłej wody. A gorąca? O tej nawet nie było mowy.