Wciąż nie mógł dociec, dlaczego Cunningham i ich wydział w ogóle zostali włączeni w tę sprawę. Kto do niego zadzwonił i co wiedział? Czyżby ktoś od razu zasugerował, że istnieje jakiś związek pomiędzy tą dziewczyną a tamtymi pięcioma młodymi mężczyznami? A jeśli tak, kto to był i skąd miał takie informacje? To nie mógł być nikt z miejscowej policji, skoro Racine nic o tym nie wiedziała.
W dalszym ciągu dokuczały mu nudności, chociaż cola trochę pomogła. Wszystko było w porządku, dopóki koncentrował się na sprawie, a nie na tym, że jego Emma mogła znaleźć się na miejscu tej dziewczyny. Zastanawiał się, czym wyróżniała się zmarła, czym zwróciła na siebie uwagę mordercy.
– Hej, wy tam! – zawołała Racine. – Powiedzcie mi, co już wiecie.
Tully strzelił wzrokiem w stronę O’Dell. Czy Racine domyśliła się, że coś przed nią ukrywają? Zanim którekolwiek z ich zdecydowało się na odpowiedź, Racine dodała:
– Mamy akurat chwilę, powiedzcie mi coś o tym facecie, muszę zaraz lecieć i zacząć szukać tego psychola. Jesteście w końcu od portretów psychologicznych, to powiedzcie mi, za kim mam się uganiać.
Tully uspokoił się, mało co nie odetchnął głośno. O’Dell ani drgnęła. Była dobra, zaimponowała mu. Nie znali się zbyt długo, ale wiedział już, że O’Dell kłamie lepiej od niego. Prawdę mówiąc, gdy trzeba, robi to wręcz rewelacyjnie. Pozwoli jej zatem pierwszej odpowiedzieć pani detektyw.
– Jak dotąd wszystko wskazuje na to, że jest to ktoś dobrze zorganizowany.
Racine skinęła głową.
– O tym to akurat coś wiem, możesz mi oszczędzić elementarnych wiadomości. Chodzi mi o szczegóły.
– Dużo za wcześnie na szczegóły – odparła O’Dell.
Tym razem Tully rozumiał, że O’Dell niczego nie ukrywa, jest po prostu ostrożna. Może zbyt ostrożna. Ostatecznie byli Racine coś winni. Postanowił więc włączyć się w tę rozmowę.
– Moim zdaniem facet ma dwadzieścia pięć do trzydziestu lat. Ponadprzeciętna inteligencja. Zapewne posiada stałą pracę i dla tych, którzy go znają, jest człowiekiem zgodnie współżyjącym z ludźmi. Niekoniecznie samotny, może trochę arogancki, samochwała.
Racine otworzyła niewielki notes i zapisywała jego słowa, choć były to tylko klasyczne podręcznikowe ogólniki, czyli dokładnie to, czego sobie nie życzyła.
– Wie co nieco na temat policyjnych procedur – dodała O’Dell, stwierdzając widocznie, że wyjawienie tego niczym im nie grozi. – Prawdopodobnie lubi używać kajdanek. Wie także, jak się identyfikuje zwłoki, a również i to, że opóźnienie identyfikacji może opóźnić odnalezienie mordercy.
Racine podniosła na nią wzrok.
– Chwila. Co powiedziałaś? Że to może być były gliniarz?
– Niekoniecznie, ale ktoś, kto trochę wie, co policja robi na miejscu zbrodni – powiedziała O’Dell. – Niektórzy z nich fascynują się tym. To część zabawy w kotka i myszkę. Ich wiedza na temat dochodzeniowych procedur może brać się z pokazów, jakie urządza policja, a nawet z powieści kryminalnych.
Tully uznał, że Racine najpewniej czuła się usatysfakcjonowana, w każdym razie wciąż pilnie notowała. Ani ona, ani O’Dell nie próbowały przy tej okazji popisywać się ani walczyć o pierwszeństwo. Cieszyło go zawieszenie broni, choćby było jedynie tymczasowe.
– Znaczące jest, w jakiej pozycji pozostawił ciało. Sądzę, że chodziło mu o coś więcej niż świadomość kontroli nad dziewczyną i poczucie, że jest silniejszy. – O’Dell popatrzyła na Tully’ego, sprawdzając, czy chce się włączyć ze swoimi przypuszczeniami. Kiwnął głową, żeby kontynuowała. – Możliwe – podjęła zatem – że pragnął tylko wzbudzić w nas podziw dla swego dzieła, uważam jednak, że kryje się za tym coś więcej. To może być jakiś symbol.
– Na miejscu zbrodni powiedziałaś, że mógł to zrobić dla zmyłki.
– O mój Boże, Racine! A więc naprawdę mnie słuchałaś? – Uśmiechnęły się do siebie, ku wielkiej uldze Tully’ego.
– Te okrągłe odciski w ziemi też coś znaczą – przypomniał im. – Ale nie mam pojęcia co. W każdym razie jeszcze nie.
– Aha, i jest mańkutem – dodała Maggie, jakby nagle jej się przypomniało.
Tully i Racine podnieśli na nią wzrok, spodziewając się jakichś wyjaśnień.
O’Dell podeszła do ciała i wskazała prawą stronę twarzy denatki.
– Tutaj, wzdłuż jej szczęki, jest szrama. Ma pęknięte w kąciku usta, musiała krótko krwawić.
To jej prawa strona, co znaczy, że jeśli napastnik stał do niej przodem, uderzył ją z lewej na prawą, prawdopodobnie lewą pięścią.
– Nie mógł tego zrobić prawą ręką? – spytał Tully, usiłując przetestować możliwe scenariusze wydarzeń.
– Raczej tylko teoretycznie, bo byłoby to wykonane w nienaturalny sposób. – Maggie zademonstrowała, o co jej chodzi, machnąwszy prawą ręką w jego stronę. Od razu zrozumiał. – To skaleczenie – ciągnęła – wygląda jak uderzenie. Według mnie pięścią. – Zacisnęła lewą dłoń i raz jeszcze zamachnęła się. – Zdecydowanie lewą pięścią do prawej strony szczęki.
Podczas owej demonstracji Tully zauważył, że Racine obserwuje ją w milczeniu, z prawdziwym zdumieniem, a może nawet podziwem. Potem wróciła do notowania. O’Dell to umknęło. Nie zwracała uwagi na panią detektyw. Zawsze tak się działo, kiedy ktoś ją podziwiał. Zazwyczaj wkurzała go swoim pośpiechem i skłonnością do przekraczania regulaminu, kiedy było to dla niej wygodne, ale jej umiejętność wzbudzania podziwu i szacunku innych bez zadzierania nosa była jedną z tych rzeczy, za które ją lubił.
– Jeszcze coś – powiedziała O’Dell do Racine – i nie mówię tego, żeby cię wkurzyć. To nie jest jednorazowa sprawa. Ten facet to powtórzy, i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że robił to wcześniej. Musimy koniecznie sprawdzić nasz rejestr.
Za ich plecami otworzyły się drzwi. Zaskoczeni skoczyli na równe nogi i odwrócili się, by ujrzeć bladą twarz Stana Wenhoffa. Trzymał w ręku wydruk komputerowy.
– No, dzieci, to wpadliśmy w niezły burdel. – Otarł pot z czoła. – To córka Henry’ego Franklina Briera… cholernego senatora Stanów Zjednoczonych.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Obóz Everetta
Justin Pratt poczuł, że ktoś szturcha go łokciem w bok, i zdał sobie sprawę, że się zdrzemnął. Spojrzał na Alice, która siedziała obok niego po turecku, jak wszyscy inni członkowie społeczności, ale jej głowa i oczy zwrócone były przed siebie, jej plecy były proste. Dwoma palcami postukiwała w jego kolano, w ten łagodny sposób mówiąc mu, żeby nie spał.
Chciałby powiedzieć jej, że ma gdzieś wszystko to, co ma tego wieczoru do powiedzenia Ojciec. Po poprzedniej nocy życzył sobie, żeby Alice też miała to gdzieś. Jezu! Ledwie żył. Przecież wolno mu chyba słuchać z zamkniętymi oczami. Powieki zaczęły mu opadać, i znów poczuł uszczypnięcie. Wyprostował plecy i przetarł twarz, przyciskając gałki oczne kciukiem i palcem wskazującym. Kolejny kuksaniec. Jezu!
Spojrzał na Alice, ale ta ani na centymetr nie zmieniła swojej jakże poprawnej pozycji, z pełną zachwytu uwagą śledząc słowa Ojca. Może podobało jej się, co jej robił wczoraj wieczorem. Może ją podniecił, a to, co Justin wziął za skrzywienie, było wyrazem orgazmu? Cholera, jest zwyczajnie przemęczony. Nie będzie wracał myślą do tamtej nocy. Siadł prosto i złożył ręce na kolanach.
Ojciec jak zwykle nadawał na władzę, to był jego ulubiony temat rzeka. Justin musiał przyznać, że facet częściowo ma rację. Pamiętał, jak dziadek mówił jemu i Ericowi o knowaniach rządu i różnych takich. Jak na przykład rząd zamordował Johna Kennedy’ego. Albo że ONZ chce zapanować nad światem. Ojciec Justina mawiał wówczas: „Staremu się śrubki poluzowały”, ale Justin go kochał i podziwiał. Jego dziadek był bohaterem wojennym. Został odznaczony przez Kongres za uratowanie całego oddziału w Wietnamie. Justin widział ten medal, a także zdjęcia i listy, jeden był od prezydenta Lyndona Johnsona. Fajne to było, ale dziadek tym wszystkim bezgranicznie pogardzał. Justin kochał też dziadka za jeszcze jedną rzecz, która ich zresztą łączyła: żaden z nich nie był w stanie zadowolić ojca Justina. Niestety dziadek zmarł przed rokiem i teraz Justin był na niego wściekły, że go tak zostawił. Wiedział, że to idiotyzm. To nie wina dziadka, ale bardzo mu brakowało starego. Nie miał z kim pogadać, zwłaszcza teraz, kiedy Eric gdzieś zniknął.