McMurphy znów bierze do ust papierosa, składa ręce na drewnianym oparciu krzesła i opiera na nich brodę, mrużąc jedno oko od dymu. Drugim okiem lustruje przez chwilę Hardinga.

– Słuchaj no, koleś, czy te wasze zebranka zawsze tak wyglądają? – pyta wreszcie, a papieros podskakuje mu w ustach przy każdym słowie.

– Czy zawsze? – Harding przestaje nucić, puszcza policzek, ale nadal patrzy prosto przed siebie, gdzieś ponad ramieniem McMurphy’ego.

– Czy takie numery odchodzą na każdym zebraniu grupy? Stado kur bawi się w dziobanego?

Harding odwraca gwałtownie głowę i spogląda na McMurphy’ego, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności. Twarz przecina mu bruzda, kiedy znów zagryza policzki, i znów wygląda, jakby się szeroko uśmiechał. Prostuje ramiona i siada głębiej w fotelu, starając się ukryć zdenerwowanie.

– “Bawi się w dziobanego?” Próżny trud, przyjacielu. Twoje osobliwe, ludowe wyrażenia są dla mnie, niestety, zupełnie niezrozumiałe. Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Zaraz ci to wyjaśnię. – McMurphy podnosi nieco głos; choć nie patrzy na słuchających go z tyłu Okresowych, mówi przede wszystkim do nich. – Stado spostrzega plamkę krwi na jednej kurze i rzuca się na nią, dziobie i dziobie, aż zostaje z niej tylko garść okrwawionych piór i kości. Ale zwykle w czasie tej kotłowaniny krew pstrzy kilka sztuk ze stada, a wtedy przychodzi kolej na nie. Potem krople krwi spadają na następne kury, a gdy pozostałe zadziobują je na śmierć, krew znaczy następne i następne. O tak, stary, zabawa w dziobanego może wykończyć całe stado w ciągu kilku godzin, sam byłem tego świadkiem. Wyjątkowo nieprzyjemny widok. Jedyny sposób, żeby zapobiec tej rzezi – w przypadku kur – to założyć im klapki na oczy. Żeby się nie widziały.

Harding splata długie palce na kolanie, podciąga nogę do góry i osuwa się na oparcie fotela.

– Zabawa w dziobanego. Urocze porównanie, przyjacielu.

– Wierz mi, stary, to, co oglądałem, przypomina mi tę zabawę. Dziobanie rozjuszonych kur.

– A ja byłem kurą z plamką krwi, tak, przyjacielu?

– Właśnie, stary.

Wciąż uśmiechają się do siebie, ale mówią teraz tak cicho i z takim napięciem, że przesuwam się i sprzątam koło nich, żeby słyszeć rozmowę. Pozostali Okresowi też podchodzą bliżej.

– I chcesz jeszcze coś wiedzieć? Chcesz wiedzieć, kto rozpoczyna dziobanie?

Harding milczy wyczekująco.

– Ta stara oddziałowa, nikt inny.

Ciszę rozdziera pisk strachu. Słyszę, że maszyneria w ścianie gubi rytm, po chwili jednak znów dudni miarowo. Harding ledwo panuje nad drżeniem rąk, ale nadal stara się ukryć zdenerwowanie.

– Więc to wszystko jest takie proste – mówi – takie infantylnie proste. Wystarczyło ci sześć godzin na oddziale, żeby podsumować wieloletnią pracę Freuda, Junga i Maxwella Jonesa i zawrzeć ją w trzech słowach: “Zabawa w dziobanego”.

– Gówno mnie obchodzą Fred Jung i ten drugi, chodzi mi o to wasze zafajdane zebranie, stary, o to, co wyczyniali z tobą oddziałowa i ta banda sukinsynów. Ale ci dali wycisk!

– Wycisk?

– A pewnie. Załatwiali cię, jak mogli. Jak nie z jednej mańki, to z drugiej. Nieźle musiałeś narozrabiać, stary, skoro tylu facetów ma z tobą na pieńku.

– To niesłychane! Czy ty naprawdę nie rozumiesz, naprawdę się nie domyślasz, że to wszystko było dla mojego dobra? Że każde pytanie, każda sugestia siostry Ratched i reszty personelu ma wyłącznie terapeutyczne znaczenie? Albo wcale nie słuchałeś, gdy doktor Spivey przedstawiał swoją teorię społeczności terapeutycznej, albo brak ci wykształcenia, żeby to zrozumieć. Zawiodłem się na tobie, przyjacielu, bardzo się zawiodłem! Po naszej porannej rozmowie miałem cię za inteligentniejszego – słusznie odgadłem, że jesteś ograniczonym, gruboskórnym, prowincjonalnym bufonem, nie wrażliwszym od gęsi, ale nie odmawiałem ci pewnej dozy wrodzonej inteligencji. Aczkolwiek cechuje mnie na ogół spostrzegawczość i wnikliwość, nie jestem jednak nieomylny.

– Wypchaj się, koleś.

– A tak, zapomniałem wspomnieć, że już dziś rano zauważyłem twoją prymitywną porywczość. Psychopata o wyraźnych skłonnościach sadystycznych, prawdopodobnie wynikłych ze skrajnego egocentryzmu. O tak. Wspaniałe predyspozycje do zawodu terapeuty, nic dziwnego, że czujesz się uprawniony do krytykowania sposobu, w jaki siostra Ratched prowadzi zebrania, choć jest ona wysoko kwalifikowaną pielęgniarką z dwudziestoletnim stażem pracy na oddziałach psychiatrycznych. Ktoś tak utalentowany jak ty, przyjacielu, na pewno umie dokonywać cudów z podświadomością, potrafi ukoić zbolałe id i udobruchać superego. Mógłbyś pewnie w niespełna pół roku wyleczyć cały oddział, nie wyłączając Roślin! Tędy, tędy, panie i panowie, a jak się nie uda, zwracamy gotówkę!

Zamiast się oburzyć, McMurphy tylko patrzy na Hardinga, a wreszcie pyta całkiem spokojnie:

– Czy ty naprawdę myślisz, że ta szopka na dzisiejszym zebraniu była dla twojego dobra? Że może cię wyleczyć?

– A czy w przeciwnym razie którykolwiek z nas by się na to godził, przyjacielu? Personel nie mniej od nas pragnie naszego wyleczenia. Nie są potworami. Siostra Ratched może i jest surową kobietą w średnim wieku, ale na pewno nie gigantycznym potworem z rzędu kuraków, zamierzającym z sadystyczną rozkoszą wydziobać nam oczy. Chyba jej o to nie posądzasz, co?

– Nie, koleś, bynajmniej. Ona wcale nie chce wydziobać wam oczu. Usiłuje pozbawić was czego innego.

Harding się wzdryga. Widzę, że dłonie wymykają mu się samowolnie spomiędzy kolan, niby białe pająki spomiędzy omszałych gałęzi, i pełzną powoli do miejsca, w którym uda łączą się z tułowiem.

– Nie oczu? – pyta. – No to w takim razie czego, przyjacielu?

McMurphy uśmiecha się szeroko.

– Nie wiesz, koleś?

– Skądże mam wiedzieć? To znaczy, jeśli…

– Jąder, koleś, waszych cennych jąder!

Pająki dopełzają do rozwidlenia i przycupują w nim, drgając niepewnie. Harding z trudem zdobywa się na uśmiech, ale twarz i wargi tak mu zbladły, że uśmiech jest niedostrzegalny. Wpatruje się w McMurphy’ego. Ten wyjmuje papierosa z ust i powtarza, co już raz powiedział.

– Właśnie jąder. Nie, koleś, oddziałowa nie jest żadną ogromną kurą, ale kleszczarą, specem od trzebienia. Widziałem tysiące takich osób: starych i młodych, facetów i babki. Są wszędzie, i na wolności, i w pierdlach. Usiłują cię osłabić, żebyś się ugiął przed nimi, podporządkował ich prawom i żył, jak ci każą. A najprędzej cię złamią, dosięgając tam, gdzie boli najbardziej. Dostałeś kiedyś w bójce kopa w jaja, koleś? Kładzie cię od razu, co? Nie ma nic gorszego. Chce ci się rzygać, stajesz się słaby jak mucha. Jeśli bijesz się z facetem, który chce wygrać nie dzięki własnej sile, ale przez odebranie ci twojej, patrz mu na nogi, bo będzie usiłował rąbnąć cię kolanem, załatwić tak samo jak ta stara klępa.

Harding jest biały jak płótno, ale teraz przynajmniej wie, co się dzieje z jego rękami: wymachują w powietrzu, jakby chciały odeprzeć słowa McMurphy’ego.

– Nasza kochana siostra Ratched? Nasza łagodna, wiecznie uśmiechnięta i dobrotliwa mateczka Ratched, ten anioł miłosierdzia, jest według ciebie kastratorką? Przyjacielu, to istny nonsens!

– Słuchaj, koleś, skończ lepiej te bzdury. Może dla kogoś tam i jest mateczką, ale to baba wielka jak stodoła i twarda jak skała. Jak tylko tu wszedłem, też w pierwszej chwili dałem się nabrać, że jest miła i kochana, ale nie na długo! Nie wierzę, żeby ktoś mógł tu tkwić pół roku albo rok i nie przejrzeć na oczy! Ho, ho, widziałem już niejedną wredną sukę, ale ta wszystkie bije na łeb!

– Siostra Ratched wredną suką? Przedtem klępą, kleszczarą i czym jeszcze… kurą? Wiedz, przyjacielu, że metafory należy stosować z umiarem.

– Gadaj zdrów! Jest suką, klępą i kleszczarą. Dobrze wiesz, o czym mówię, więc przestań się zgrywać!

Twarz i dłonie Hardinga są teraz bardziej ruchliwe niż kiedykolwiek: różne gesty, uśmiechy, grymasy i miny następują po sobie tak błyskawicznie jak na przyspieszonym filmie. Usiłuje się opanować i tylko pogarsza sprawę. Kiedy nie stara się wpłynąć ani na swoje gesty, ani na mimikę, miło jest patrzeć na jego niestrudzone dłonie i żywą twarz, ale gdy tylko uświadamia sobie, co robi, i stara się powstrzymać, zamienia się w oszalałą marionetkę podrygującą w zwariowanym tańcu. Krzywi się i gestykuluje w coraz bardziej zawrotnym tempie, jednocześnie mówiąc coraz szybciej i szybciej.