– Za nierząd? – Lekarz podrywa głowę.

– Za nierząd z nieletnią…

– Hola! Nic mi nie udowodnili – mówi McMurphy do lekarza. – Dziewczyna odmówiła zeznań.

– Z piętnastoletnim dzieckiem.

– Twierdziła, panie doktorze, że ma siedemnaście, i była chętna jak mało która.

– Jak wynika z protokołu, lekarz sądowy, który badał dziecko, stwierdził penetrację, wielokrotną penetracje…

– Tak chętna, że w końcu musiałem zaszyć sobie portki.

– Mimo wyniku obdukcji dziecko odmówiło złożenia zeznań. Powodem mogło być zastraszenie. Oskarżony wyjechał z miasta wkrótce po procesie.

– Rany, nie miałem innego wyjścia. Doktorze, niech pan posłucha – nachyla się, wspiera łokieć na kolanie i zniżając głos szepcze przez całą świetlicę do lekarza – ta mała kurewka wycisnęłaby ze mnie ostatnie soki, zanimby osiągnęła legalny wiek. Ledwo stawałem w drzwiach, przewracała mnie na podłogę i już była pode mną.

Oddziałowa zamyka teczkę i podaje lekarzowi siedzącemu po drugiej stronie drzwi.

– Oto nasz nowy pacjent, doktorze Spivey – mówi, jakby miała w teczce żywego człowieka i mogła go razem z nią przekazać do wglądu. – Zamierzałam później zapoznać pana z jego aktami, ale skoro sam tak natarczywie domaga się uwagi na zebraniu grupy, możemy załatwić tę sprawę od razu.

Lekarz ciągnie za tasiemkę, wyławia z kieszonki binokle i mocuje je sobie na nosie. Przekrzywiają się na prawo, więc przechyla głowę na lewo, żeby wróciły na miejsce. Przeglądając teczkę, uśmiecha się pod nosem, bo zuchowaty ton nowego faceta też go rozbawił, ale tak jak my pilnuje się, żeby się głośno nie roześmiać. Kiedy dochodzi do ostatniej strony, zamyka teczkę i chowa binokle do kieszonki. Patrzy na pochylonego wyczekująco McMurphy’ego.

– Jak widzę, nie przechodził pan dotychczas leczenia psychiatrycznego, prawda, panie McMurry?

– McMurphy, doktorze.

– Słucham? Zdawało mi się… siostra mówiła…

Otwiera teczkę, wyławia binokle, patrzy przez moment w akta, po czym znów ją zamyka i znów chowa binokle.

– Rzeczywiście. McMurphy. Ma pan słuszność. Bardzo przepraszam.

– W porządku, doktorze. To wina oddziałowej. Ona pierwsza zaczęła przekręcać moje nazwisko. Niektórzy ludzie mają ku temu skłonności. Mój wuj Hallahan chodził kiedyś z babką, która udawała, że nie potrafi zapamiętać jego nazwiska, i – by mu dokuczyć – zwała go Chuliganem. Ciągnęło się to miesiącami, ale w końcu ją oduczył. I to raz na zawsze.

– Naprawdę? W jaki sposób? – pyta lekarz.

McMurphy uśmiecha się szeroko i pociera nos kciukiem.

– O nie, tego panu nie zdradzę. Wolę, żeby metoda wuja Hallahana pozostała na razie tajemnicą, bo może sam będę zmuszony z niej skorzystać.

Mówiąc to, patrzy wprost na oddziałową. Siedzi uśmiechnięta jakby nigdy nic, więc po chwili McMurphy przenosi wzrok na lekarza.

– Wracając do rzeczy, o co mnie pan pytał?

– A tak. Interesuje mnie, czy był pan kiedyś na leczeniu psychiatrycznym, przechodził psychoanalizę albo przebywał w zakładzie?

– No, jeśli policzyć wszystkie zakłady karne, zarówno stanowe, jak okręgowe…

– Mam na myśli zakłady psychiatryczne.

– Aha. Nie, w takim razie nie. To mój pierwszy raz. Ale jestem pomylony, doktorze. Daję słowo. Moment, zaraz panu pokażę. Wiem, że lekarz na farmie…

Wstaje, chowa talię kart do kieszeni kurtki, przechodzi przez salę, pochyla się nad lekarzem i zaczyna kartkować papiery w teczce, którą ten trzyma na kolanach.

– Wiem, że coś napisał, powinno być tu przy końcu…

– Tak? Musiałem to przeoczyć. Chwileczkę.

Znów wyławia binokle, zakłada na nos i patrzy, gdzie mu wskazuje McMurphy.

– Proszę. Oddziałowa opuściła ten ustęp, kiedy referowała moje akta. O tu: “Więzień McMurphy objawia nadmierną…”, chcę, żeby było jasne, doktorze, co ze mnie za człowiek, “…nadmierną wybuchowość, prawdopodobnie na podłożu psychopatycznym”. Lekarz powiedział mi, że pewnie jestem psychopatą, bo lubię się bić i pieprz… panie wybaczą… bo, jak to ujął, jestem nadgorliwy we współżyciu z kobietami. Doktorze, czy to bardzo zły objaw?

Kiedy pyta, jego szeroka, męska twarz przybiera tak dziecinnie zatroskany i zmartwiony wyraz, że lekarz schyla głowę, by stłumić kolejny chichot, a binokle zsuwają mu się z nosa i same wpadają do kieszonki. Uśmiechają się również wszyscy Okresowi, a nawet niektórzy Chronicy.

– Chodzi mi o tę nadgorliwość, doktorze. Czy pan miał kiedy podobne kłopoty?

Lekarz wyciera oczy.

– Nie, panie McMurphy, nie miałem, przyznaję. Intryguje mnie jednak następująca uwaga w pańskich aktach: “Nie można wykluczyć symulowania dysforii celem uniknięcia mozolnej pracy na farmie”. – Spogląda na McMurphy’ego. – I co pan na to?

– Doktorze – McMurphy prostuje się na całą wysokość, marszczy czoło i rozkłada szeroko ręce, jakby wzywał niebo na świadka – czy ja wyglądam na normalnego człowieka?

Lekarz tak bardzo się stara nie parsknąć śmiechem, że nie jest w stanie nic odpowiedzieć. McMurphy odrywa od niego wzrok i kieruje to samo pytanie do Wielkiej Oddziałowej:

– Wyglądam?

Zamiast odpowiedzi oddziałowa wstaje z miejsca, zabiera lekarzowi żółtą teczkę i kładzie w koszyku pod zegarkiem. Po czym znów siada.

– Doktorze, może należałoby zapoznać pana McMurry’ego z regulaminem zebrań grupy?

– Szanowna pani chce się dowiedzieć, jak to było z wujem Hallahanem i kobietą, która przekręcała jego nazwisko? – pyta McMurphy.

Przez dłuższą chwilę oddziałowa patrzy na niego z powagą. Potrafi dowolnie zmieniać układ rysów, żeby wywierać na pacjentach pożądany efekt, choć każdy wyraz jej twarzy jest równie skalkulowany i sztuczny jak uśmiech. Wreszcie mówi:

– Przepraszam. Mack-Mur-phy. – Odwraca się do lekarza. – A teraz, doktorze, gdyby zechciał pan wyjaśnić…

Lekarz krzyżuje ręce na piersi i odchyla się na oparcie fotela.

– Słusznie. A skoro już przy tym jesteśmy, warto chyba przedstawić całą teorię naszej społeczności terapeutycznej. Chociaż zwykle zostawiam to na później. Tak. Świetny pomysł, siostro Ratched, wyśmienity.

– Na pewno warto, doktorze, ale przede wszystkim chodzi mi o przypomnienie zasady, że w trakcie zebrania pacjenci nie mogą wstawać z miejsc.

– Tak. Oczywiście. A potem wyjaśnię teorię. Panie McMurphy, jedną z podstawowych zasad jest, że podczas spotkań pacjenci muszą siedzieć. Sam pan rozumie; tylko w ten sposób możemy zachować porządek.

– Już idę, doktorze. Wstałem tylko po to, żeby pokazać panu tę adnotację w moich aktach.

Wraca do swojego kąta, znów przeciąga się szeroko i ziewa, po czym siada w fotelu. Poprawia się parę razy niczym pies, który szykuje sobie legowisko, a kiedy już usadawia się wygodnie, spogląda wyczekująco na lekarza.

– Co się tyczy teorii… – Doktor Spivey z rozkoszą bierze głęboki oddech.

– Ppppierdolę żonę – mówi Ruckly.

– Czyją żonę? – pyta teatralnym szeptem McMurphy, przysłaniając wierzchem dłoni usta, na co Martini podrywa błyskawicznie głowę i wodzi po świetlicy rozszerzonymi oczyma.

– Właśnie, czyją? – nalega. – Aha. Już widzę. Ją, tak?

– Wiele bym dał, żeby mieć oczy tego faceta – mówi McMurphy i już nie odzywa się do końca zebrania. Siedzi, przypatruje się uważnie wszystkiemu i nie roni ani słowa. Lekarz omawia swoją teorię, dopóki Wielka Oddziałowa nie dochodzi do wniosku, że zajął dość czasu – przerywa mu, przypominając, że trzeba jeszcze wrócić do Hardinga, i do końca zebrania dyskutują tylko o nim.

McMurphy kilkakrotnie pochyla się do przodu, jakby miał ochotę coś powiedzieć, ale za każdym razem zmienia zdanie i osuwa się z powrotem na oparcie fotela. Widać po jego minie, że nie wszystko pojmuje. Zorientował się już, że dzieje się tu coś dziwnego, choć jeszcze nie wie, co. Na przykład nikt się nie śmieje. Kiedy spytał Ruckly’ego: “Czyją żonę?”, był pewien, że odpowie mu salwa śmiechu, a tymczasem wszyscy milczeli. Ściany tak ciasno kompresują powietrze, że nie sposób się roześmiać. Bardzo dziwne to miejsce, w którym mężczyźni nie umieją się odprężyć, wybuchnąć śmiechem, bardzo dziwne jest też, że tak ulegają tej uśmiechniętej, umączonej jędzy o zbyt czerwonych ustach i zbyt wielkich cyckach. Więc McMurphy myśli sobie, że zaczeka i zobaczy, co tu jest właściwie grane, zanim zdecyduje się na cokolwiek. To naczelna zasada cwanego szulera: przyjrzeć się grze, nim się do niej samemu przyłączy.