– Mówiłem ci, stary…

Nagle zobaczył pięść. Usiłował się przed nią cofnąć, mówiąc “grzeczny Pete, grzeczny”, ale już nie zdążył. Pete zamachnął się żelazną kulą od dołu, aż od kolan. Czarny rąbnął plecami o ścianę, przykleił się na moment i – jakby była pokryta jakimś smarem – zjechał po niej na podłogę. Ze ściany dobiegł mnie huk trzaskających lamp, a tam, gdzie rąbnął w nią czarny, powstało pęknięcie w kształcie jego sylwetki.

Pozostali dwaj sanitariusze – najmniejszy i drugi duży – stali oniemiali ze zdumienia. Oddziałowa strzeliła palcami. Zareagowali natychmiast – szybkie ruchy, ślizg po posadzce, mały czarnuch obok dużego niczym odbicie w zmniejszającym lustrze… Już, już mieli się rzucić na Pete’a, gdy nagle uprzytomnili sobie to, o czym zapomniał ich kumpel: że Pete nie ma tych instalacji, co my pozostali, i nie wystarczy krzyknąć albo szarpnąć go za ramię, by zmusić do posłuszeństwa. Jeśli chcieli poskromić Pete’a, musieli go poskromić siłą, jak dzikiego niedźwiedzia czy buhaja, a skoro jeden z nich leżał bez czucia pod ścianą, czarni zwątpili w swoje szanse.

Obaj jednocześnie pomyśleli to samo i obaj, duży i jego zmniejszone odbicie, zamarli w identycznych pozach – lewa stopa wysunięta do przodu, prawa ręka w górze – równo w połowie drogi między Pete’em i Wielką Oddziałową. Dygotali i dymili, złapani między rozhuśtaną żelazną kulę a śnieżnobiałą furię, i słyszałem, jak zgrzytają im tryby. Drżeli niezdecydowani jak mechaniczne pojazdy, gdy wciska się gaz do dechy, a drugą nogę wciąż trzyma na sprzęgle.

Pete stał pośrodku świetlicy i huśtał żelazną kulę, przechylony w bok pod jej ciężarem. Teraz obserwowali go wszyscy. Pete spojrzał na dużego czarnucha, potem na małego, a kiedy zobaczył, że nie zamierzają podejść bliżej, odwrócił się do pacjentów.

– Zrozumcie, to wszystko bzdury – rzekł – same bzdury.

Wielka Oddziałowa zsunęła się z fotela i zaczęła podkradać do swojego wiklinowego koszyka opartego o drzwi.

– Tak, tak, panie Bancini – zaszczebiotała słodko – niech się pan tylko nie denerwuje…

– Jeden stek bzdur. – Głos Pete’a stracił swoją dźwięczną moc, stał się urywany i natarczywy, jakby starzec miał niewiele czasu, żeby wygłosić to, co chciał nam przekazać. – Zrozumcie, nic na to nie poradzę, nic… Zrozumcie. Urodziłem się martwy. Z wami jest inaczej. Nie urodziliście się martwi. Ooooch, jak było ciężko…

Rozpłakał się. Mówienie szło mu coraz trudniej: otwierał i zamykał usta, ale nie był w stanie sklecić jednego zdania. Potrząsnął głową, żeby zebrać myśli, i mrugając oczami znów zwrócił się do Okresowych:

– Ooooch… mówię… wam… mówię wam.

Zgarbił się, a jego żelazna kula skurczyła się do rozmiarów ludzkiej dłoni. Wyciągnął ją, jakby podawał coś na niej pacjentom.

– Nic na to nie poradzę. Matka mnie poroniła. Wysłuchałem tylu obelg, że umarłem. Urodziłem się martwy. Nic na to nie poradzę. Jestem zmęczony. Poddaję się. Wy macie jeszcze szansę. Wysłuchałem tylu obelg, że urodziłem się martwy. Wam jest łatwo. Ja urodziłem się martwy i miałem ciężkie życie. Jestem zmęczony. Zmęczyło mnie mówienie i stanie. Jestem już martwy pięćdziesiąt pięć lat.

Wielka Oddziałowa dosięgła go z drugiego końca świetlicy przez ubranie szpitalne i odskoczyła, nie wyciągając nawet strzykawki – wisiała mu ze spodni jak mały ogonek ze szkła i stali, a stary Pete garbił się coraz bardziej i bardziej, nie przez ten zastrzyk, ale ze znużenia: ostatnie kilka minut wyczerpało go całkowicie i nieodwołalnie – wystarczyło na niego spojrzeć, by poznać, że był to jego ostatni zryw.

Zastrzyk wcale nie był potrzebny; głowa sama zaczęła się Pete’owi kołysać, oczy zaszły mgłą. Kiedy oddziałowa podeszła, żeby odzyskać strzykawkę, był już tak silnie zgarbiony, iż łzy nie spływały mu po twarzy, tylko kapały wprost na posadzkę – kołysał nieprzerwanie głową, rozrzucając je po świetlicy jak ziarna.

– Ooooch – westchnął, ale nawet nie drgnął, kiedy oddziałowa wyrwała igłę.

Dał z siebie wszystko, żeby ożyć na te kilka chwil i powiedzieć nam coś, czego nikomu nie chciało się słuchać i czego nikt nie próbował zrozumieć. Trucizna wstrzyknięta mu w pośladek zmarnowała się, zupełnie jakby wstrzyknięto ją zwłokom – nie działało bowiem ani serce, które miało ją tłoczyć razem z krwią, ani żyły, którymi miała dotrzeć do głowy, ani mózg, który miała porazić. Oddziałowa równie dobrze mogła wbić strzykawkę w starego, wyschniętego trupa.

– Jestem… zmęczony…

– W porządku. Teraz, chłopcy, jeśli nie brak wam odwagi, pan Bancini da się spokojnie zaprowadzić do łóżka.

– …straaasznie zmęczony.

– Panie doktorze, sanitariusz Williams już chyba przychodzi do siebie. Proszę się nim zająć, dobrze? Ma stłuczony zegarek i skaleczoną rękę.

Pete nigdy więcej nie próbował czegoś podobnego i już nigdy nie spróbuje. Teraz, ilekroć znów zaczyna na zebraniu swoje narzekania, zawsze pozwala się uciszyć. W dalszym ciągu wstaje czasem z miejsca, kołysze głową i mówi nam, jak bardzo jest zmęczony, ale to już nie skarga, usprawiedliwienie czy ostrzeżenie – ten etap Pete dawno ma za sobą; przypomina stary zegar, który wciąż chodzi, mimo że nie wskazuje prawidłowo godzin, wskazówki ma pogięte, tarczę pozbawioną cyfr, a mechanizm naśladujący głos kukułki zardzewiały i zepsuty – stary, zdezelowany zegar, który nadal tyka i z którego nadal wyskakuje kukułka, lecz to już nic nie znaczy.

Dochodzi druga, a wszyscy wciąż się pastwią nad biednym Hardingiem.

O drugiej lekarz zaczyna się wiercić w fotelu. Nie lubi zebrań, jeśli nie może mówić o swojej teorii; wolałby siedzieć u siebie w gabinecie i sporządzać wykresy. Wierci się i w końcu chrząka, więc oddziałowa spogląda na zegarek i oznajmia nam, że dyskusję dokończymy jutro, a teraz mamy przynieść stoły z gabinetu hydroterapii. Okresowi wypadają z transu i zerkają na Hardinga. Twarze palą ich ze wstydu, jakby dopiero teraz zdali sobie sprawę, że oddziałowa znów przerobiła ich na szaro. Jedni ruszają po stoły, a drudzy podchodzą do półki z czasopismami i z wielką uwagą wertują stare numery miesięcznika “McCall’s” – wszystko po to, żeby uniknąć towarzystwa Hardinga. Znów dali się wrobić w oskarżanie przyjaciela, jakby on był przestępcą, a oni prokuratorami, sędzią i ławą przysięgłych. Przez czterdzieści pięć minut darli z niego pasy, jakby im to sprawiało przyjemność, i wiercili mu dziurę w brzuchu pytaniami: Jak mu się zdaje, czemu to nie potrafi dogodzić żoneczce? Dlaczego tak bardzo nie chce dopuścić do siebie myśli, że ona zadaje się z innymi mężczyznami? Jak może oczekiwać wyleczenia, skoro nie udziela szczerych odpowiedzi? Dręczyli go pytaniami i insynuacjami, a teraz mają wyrzuty sumienia i unikają jego towarzystwa, żeby nie czuć się jeszcze bardziej niezręcznie.

McMurphy śledzi ich wzrokiem. Nie wstaje z fotela. Znów ma taką minę, jakby nie wszystko pojmował. Siedzi jeszcze przez chwilę w fotelu, obserwując Okresowych i drapiąc się kartami po rudym zaroście, wreszcie wstaje, ziewa, przeciąga się, skrobie rogiem karty po pępku, następnie chowa talię do kieszeni i podchodzi do zlanego potem, przylepionego do fotela Hardinga.

Przygląda mu się, a po chwili zahacza łapę o najbliższe krzesło i – przekręciwszy je oparciem w stronę Hardinga – siada na nim okrakiem jak na drobnym kucyku. Harding jeszcze go nie zauważył. McMurphy klepie się po kieszeniach, odnajduje papierosy, wyciąga jednego, zapala, po czym wyjmuje go z ust i marszcząc brwi spogląda na rozżarzony czubek, a następnie ślini dwa palce i zwilża nimi z boku bibułkę, żeby papieros palił się równomiernie.

Żaden z mężczyzn nie zwraca uwagi na drugiego. Nie wiem, czy Harding w ogóle dostrzegł intruza. Wtulił głowę głęboko między szczupłe ramiona podobne do zielonych owadzich skrzydełek i siedzi sztywno na brzegu fotela, ściskając dłonie między kolanami. Patrzy prosto przed siebie i nuci coś pod nosem, udając, że jest zupełnie spokojny – zagryza jednak policzki, co upodabnia go do uśmiechniętego kościotrupa i bynajmniej nie ma ze spokojem nic wspólnego.