– Gadasz jak wariat!

– Jak wariat? Trafne spostrzeżenie.

– Niech cię diabli, Harding, nie to miałem na myśli. Nie jesteś wariatem. Chciałem tylko… Cholera jasna, aż sam się nie mogę nadziwić, że tacy jesteście normalni. Żaden z was nie jest bardziej szurnięty od pierwszego lepszego palanta z ulicy…

– A tak, od pierwszego lepszego palanta…

– Żaden nie jest taki jak wariaci pokazywani na filmach. Macie tylko jakieś zahamowania i… jesteście troszeczkę…

– Podobni do królików, tak?

– Odchromol się z tymi królikami! Niech cię licho, nie jesteście podobni do żadnych królików!

– Panie Bibbit, proszę pokicać po sali, żeby pan McMurphy mógł się sam przekonać. A pan, panie Cheswick, gdyby był pan tak łaskaw nastroszyć futerko…

Billy Bibbit i Cheswick przemieniają się na moich oczach w skulone białe króliki, ale za bardzo się wstydzą, by spełnić polecenie Hardinga.

– Jacy są nieśmiali! Czy to nie urocze? A może wstyd im, że się nie ujęli za przyjacielem? Może dręczą ich wyrzuty sumienia, że znów dali się zastraszyć oddziałowej i prowadzili za nią przesłuchanie? Uszy do góry, przyjaciele, nie macie się czego wstydzić. Postąpiliście słusznie. Obrona przyjaciół nie leży w naturze królików. Byłoby to nierozsądne. Zachowaliście się mądrze; tchórzliwie, lecz mądrze.

– Słuchaj no! – woła Cheswick.

– Nie masz się o co złościć. To szczera prawda.

– Słuchaj no, Harding, nieraz mówiłem to samo o starej Ratched, co teraz McMurphy.

– Ale tylko szeptem, a potem i tak wszystko odwoływałeś. Przestań się oszukiwać, też jesteś królikiem. Dlatego nie mam ci za złe pytań, które zadawałeś mi podczas zebrania. Grałeś jedynie swoją rolę. Gdybyś to ty stał pod pręgierzem albo ty, Billy, czy ty, Fredrickson, dręczyłbym was tak samo jak wy mnie. My, bezbronne zwierzątka, nie powinnyśmy się wstydzić naszych obyczajów; natura sama je nam narzuciła.

McMurphy odwraca się do pozostałych Okresowych i mierzy ich wzrokiem.

– A właśnie, że powinni się wstydzić. Zachowali się po świńsku, biorąc jej stronę przeciwko tobie. Przez chwilę zdawało mi się, że znów jestem w chińskim obozie…

– McMurphy, bo ci coś powiem, jak Boga kocham! – denerwuje się Cheswick.

McMurphy spogląda na niego wyczekująco, ale Cheswick nic nie mówi. Zawsze szybko traci ochotę do awantur: to jeden z tych facetów, którzy robią wiele szumu i krzyczą: “Naprzód!”, jakby zaraz mieli poprowadzić szturm, po czym przez chwilę tupią w miejscu nogami, posuwają się dwa kroki do przodu i przystają. Milczy potulnie, choć początkowo przybrał tak buńczuczną postawę, a McMurphy patrzy mu prosto w oczy i powtarza:

– W cholernym chińskim obozie.

Harding podnosi ręce pojednawczym gestem.

– Och nie, McMurphy, nie masz racji. Nie powinieneś nas potępiać, przyjacielu. Nie powinieneś. Bo w istocie…

Oczy błyszczą mu gorączkowo; podejrzewam, że znów zacznie piskliwie chichotać, ale tylko wyjmuje papierosa z ust i wskazuje nim na McMurphy’ego – w jego dłoni papieros wygląda jak dymiący biały palec.

– …ty również, McMurphy, mimo twoich przechwałek i kowbojskiej buty, ty również pod swoją krzepką powłoką kryjesz duszę królika równie miękką i puszystą jak nasze.

– Jakbyś zgadł. Kic, kic, jestem sobie króliczek. A to czemu, panie Harding? Bo mam skłonności psychopatyczne? Chodzi o skłonności do bójki czy do pierdolenia? Pewnie do pierdolenia, co? Pitu, pitu, pitu? Tak, pewnie dlatego jestem królik…

– Jedną chwilę: poruszyłeś ważką sprawę, nad którą warto się głębiej zastanowić. Króliki znane są z kochliwości, prawda? Ta ich cecha jest wręcz przysłowiowa. Tak. Hm. W każdym razie to, co powiedziałeś, świadczy jedynie o tym, że jesteś zdrowym, silnym i obrotnym królikiem, podczas gdy nam daleko do pełnej sprawności króliczej również i w dziedzinie seksu. Jesteśmy słabe, ułomne istotki bez żadnych szans w życiu. Królik impotent, cóż za żałosny obraz!

– Poczekaj! Przekręcasz wszystko, co…

– Nie. Miałeś rację, mówiąc, czego chce nas pozbawić oddziałowa. To prawda. Nie ma pośród nas ani jednego, który by się nie lękał, że traci albo że już stracił potencję. My, śmieszne małe istotki, tak bardzo jesteśmy słabe i kalekie, że nawet w świecie królików mamy problemy seksualne. Hi, hi, jesteśmy, że tak powiem, królikami króliczego świata!

Znów pochyla się do przodu i wymachuje rękami; twarz drga mu coraz gwałtowniej, a nerwowy, piskliwy chichot – którego od pewnego czasu się spodziewałem – zaczyna się wydobywać z jego gardła.

– Harding! Zamknij mordę, do cholery!

Okrzyk McMurphy’ego działa jak policzek. Chichot urywa się w połowie; Harding zamiera z ustami rozciągniętymi w nerwowym uśmiechu, a rękami zawieszonymi w górze pośród błękitnego papierosowego dymu. Trwa w tej pozie przez moment, po czym oczy zwężają mu się w chytre szparki; zwraca je wolno na McMurphy’ego i szepcze tak cicho, że muszę przysunąć się ze szczotką do jego fotela, żeby cokolwiek słyszeć.

– Przyjacielu, może ty… jesteś wilkiem?

– Do licha, nie jestem żadnym wilkiem, a ty żadnym królikiem. Ech, nigdy nie słyszałem takich…

– Nie mów. To był ryk wilka.

McMurphy wciąga głośno powietrze i zwraca się do stojących obok Okresowych.

– Słuchajcie. Co z wami, u licha? Nie jesteście przecież aż tak szurnięci, żeby uważać się za zwierzaki!

– Ja nie jestem – mówi Cheswick i staje przy McMurphym. – Nie jestem. Jak pragnę skonać, nie jestem żadnym królikiem.

– Brawo, Cheswick. A wy, reszta, lepiej puknijcie się w głowę. Wmówiliście sobie te bzdury i trzęsiecie portkami przed jedną pięćdziesięcioletnią babą. Co wam takiego może zrobić?

– No właśnie, co? – powtarza Cheswick i spogląda gniewnie na pozostałych.

– Nie może kazać was wychłostać, przypalać rozgrzanym żelazem czy łamać na kole. To nie średniowiecze, te rzeczy reguluje prawo. Nie ma nic takiego, co by wam mogła…

– W-w-widziałeś, co-co potrafi! Na ze-ze-zebraniu. – To Billy przemienił się w człowieka. Pochyla się ku McMurphy’emu i usiłuje coś jeszcze powiedzieć: usta ma mokre od śliny, twarz mu purpurowieje. W końcu odwraca się i odchodzi. – Ech, t-to nie ma s-sensu. Powinienem się z-zabić.

– Na zebraniu? Co takiego widziałem na zebraniu? – woła za nim McMurphy. – Ja chromolę, zadawała tylko pytania, proste, dziecinnie łatwe pytania. Od pytań jeszcze nikt nie umarł!

Billy zawraca.

– Ale spo-spo-sposób, w jaki je z-za…

– Musisz odpowiadać czy co?

– Jeśli się nie od-odpowie, uśmiecha się tylko i z-z-zapisuje w zeszycie, a potem… potem… O, w dupie!

Scanlon staje obok Billy’ego.

– Jeśli nie odpowiadasz na jej pytania, Mack, swoim milczeniem przyznajesz jej rację. Tak samo załatwiają cię te skurwysyny w rządzie. Nie ma na nich sposobu. Można jedynie wysadzić cały ten burdel w powietrze. Wysadzić w powietrze!

– Więc kiedy was o coś pyta, powiedzcie, żeby się odpierdoliła.

– Właśnie! – woła Cheswick, wymachując pięścią. – Każcie jej się odpierdolić!

– I wiesz, co będzie, Mack? Natychmiast zapyta: “Dlaczego akurat to pytanie tak pana zdenerwowało, panie McMurphy?”

– Więc znów powiem, żeby się odpierdoliła. Ona i cały personel. Co mi mogą zrobić?

Okresowi cisną się coraz bliżej. Tym razem Fredrickson odpowiada McMurphy’emu:

– Co ci zrobią! Mogą ci przylepić etykietkę “potencjalnie groźny dla otoczenia” i wysłać piętro wyżej na oddział dla furiatów. Tak było ze mną. Trzy razy. Tych biednych bęcwałów na górze nie wypuszczają z oddziału nawet na sobotnie filmy. Nie mają nawet telewizora!

– A co więcej, przyjacielu, jeśli nadal będziesz objawiał agresywne skłonności i mówił im, żeby się odpierdolili, to wkrótce odwiedzisz wstrząsówkę, a później może i salę operacyjną albo…

– Do licha, Harding, mówiłem ci już, że nie jestem jeszcze oblatany w szpitalnym żargonie.

– Wstrząsówką, drogi McMurphy, nazywamy potocznie gabinet z aparaturą elektrowstrząsową. Aparatura ta z powodzeniem zastępuje środki nasenne, krzesło elektryczne i narzędzia tortur. Zabieg jest chytrze pomyślany: prosty i tak szybki, że niemal bezbolesny, ale nikt mu się nie chce poddać po raz drugi. Za nic.