– Zrozum, przyjacielu, mój miły psychopato, siostra Ratched to prawdziwy anioł miłosierdzia; spytaj, kogo chcesz! Bezinteresowna jak wiatr, dzień po dniu, przez pięć długich dni w tygodniu pełni dla dobra ogółu swoje niewdzięczne obowiązki. To wymaga poświęcenia, przyjacielu, prawdziwego poświęcenia. Wiem też od godnych zaufania osób, choć nic więcej nie mogę ci o nich wyjawić ponad to, że Martini pozostaje z nimi w bliskich stosunkach, iż również w dni wolne od pracy siostra Ratched służy ludzkości, oddając się działalności charytatywnej. Przygotowuje kosze z takimi delicjami, jak konserwy i mydło, a dla urozmaicenia dorzuca kawałek sera, po czym obdarowuje nimi młode małżeństwa w tarapatach finansowych. – Dłonie Hardinga migają w powietrzu, kreśląc scenkę, którą opowiada. – Spójrz: oto nadchodzi nasza oddziałowa. Stuka lekko do drzwi. W ręce trzyma kosz ozdobiony wstążkami. Młodemu małżeństwu szczęście zapiera dech. Mąż stoi z otwartymi ustami, żona płacze, nie kryjąc łez. Oddziałowa lustruje ich domostwo. Obiecuje przysłać im pieniądze na… proszek do czyszczenia, a jakże. Stawia kosz na środku podłogi. A kiedy stamtąd wychodzi – posyłając obojgu pocałunki i zwiewne uśmiechy – jest tak upojona słodkim mlekiem miłosierdzia, którym własny czyn wypełnił jej obfite piersi, że nie potrafi powściągnąć swojej szczodrości. Szczodrości, rozumiesz? Nasz anioł zatrzymuje się przy drzwiach, bierze na bok onieśmieloną młodą małżonkę, wręcza jej w podarku banknot dwudziestodolarowy i mówi: “Weź to, moje biedne, nieszczęsne, głodne dziecko, weź i kup sobie ładną sukienkę. Jak widzę, twojego męża nie stać na podobne luksusy, przyjmij więc to ode mnie specjalnie w tym celu”. I młodzi na całe życie zaciągają wobec niej dług wdzięczności.

Pod koniec Harding mówi tak szybko, że żyły występują mu na szyi. Kiedy milknie, zapada głucha cisza. Dobiega mnie tylko przytłumiony szum jakby obracającej się szpuli – pewnie ukryty magnetofon nagrywa rozmowę w świetlicy.

Harding się rozgląda, widzi, że wszyscy wpatrują się w niego i – choć nie przychodzi mu to łatwo – stara się roześmiać. Dźwięk, jaki wydaje, podobny jest do pisku, który towarzyszy wyciąganiu młotkiem gwoździ ze świeżej sosnowej deski: iii-iii-iii. Harding nie może się powstrzymać. Zaciska ręce i mruży oczy na ten okropny odgłos. Ale nie może się powstrzymać. Piszczy coraz cieńszym głosem, aż wreszcie, łapiąc ustami powietrze, opuszcza twarz w nastawione dłonie.

– Och, suka, suka, wredna suka – szepcze przez zaciśnięte zęby.

McMurphy zapala drugiego papierosa i podaje Hardingowi, a ten bierze go bez słowa. McMurphy wpatruje się w siedzącego naprzeciwko mężczyznę z tak wielkim zdumieniem, jakby nigdy dotąd nie widział człowieka. Gdy tak patrzy na niego, Harding przestaje podrygiwać i dygotać; podnosi głowę.

– Masz rację – mówi – wszystko się zgadza.

Spogląda na wpatrzonych w niego pacjentów.

– Nikt dotąd nie miał odwagi powiedzieć tego głośno, ale nie ma pośród nas nikogo, kto by myślał inaczej i w głębi swojej zastraszonej duszyczki nie przeklinał oddziałowej.

McMurphy marszczy brwi i pyta:

– A ten kurdupel lekarz? Może z pomyślunkiem u niego nietęgo, ale chyba nie jest aż tak głupi, by nie widzieć, że to babsko zawładnęło oddziałem i wyrabia, co mu się żywnie podoba.

Harding zaciąga się papierosem, po czym odpowiada, wypuszczając ustami dym:

– Doktor Spivey, tak samo jak my wszyscy, jest w pełni świadom swojej bezradności. To wystraszony, zdesperowany, niedołężny króliczek, który doskonale się orientuje, że bez siostry Ratched nigdy by nie podołał kierowaniu oddziałem. A co gorsza, ona również wie, że on zdaje sobie z tego sprawę, i ani na moment nie pozwala mu o tym zapomnieć. Wystarczy, że lekarz pomyli się w aktach albo przy sporządzaniu wykresów, a wypomina mu to całymi tygodniami.

– To prawda – mówi Cheswick, podchodząc do McMurphy’ego – ona żadnej pomyłki nie puszcza w niepamięć.

– Dlaczego lekarz jej nie wyrzuci?

– W tym szpitalu – wyjaśnia Harding – nie leży to w gestii lekarzy. Zatrudniać lub usuwać pielęgniarki może wyłącznie personalna, stara, serdeczna przyjaciółka siostry Ratched; w latach trzydziestych pracowały razem w szpitalu wojskowym. Jesteśmy tu, przyjacielu, ofiarami matriarchatu, a lekarz jest równie bezsilny jak my wszyscy. Wie, że wystarczy, aby Ratched sięgnęła do telefonu, który ma pod ręką, wykręciła numer personalnej i wspomniała jej, że pan doktor ostatnio bardzo zwiększył zapotrzebowanie na demerol…

– Chwileczkę, Harding. Nie znam jeszcze waszego żargonu.

– Demerol, przyjacielu, to syntetyczny narkotyk wywołujący zależność znacznie łatwiej od heroiny. Nałogowe zażywanie demerolu jest wśród lekarzy dość pospolite.

– Poważnie? Ten kurdupel jest narkomanem?

– Tego naprawdę nie wiem.

– Więc co jej przyjdzie z tego, że go oskarży, skoro…

– Oj, nie słuchasz, przyjacielu. Ona nie oskarża. Wystarczy, że insynuuje, insynuuje cokolwiek, rozumiesz? Nie zorientowałeś się jeszcze? Woła na przykład faceta do drzwi dyżurki i pyta go o papierową chusteczkę znalezioną pod jego łóżkiem. Tylko pyta. A facet, bez względu na to, co odpowiada, czuje się, jakby kłamał. Jeśli mówi, że czyścił nią długopis, oddziałowa komentuje: “Rozumiem, czyścił pan długopis”, a jeśli mówi, że wycierał nos, oddziałowa komentuje: “Rozumiem, wycierał pan nos”, po czym kiwa mu ładnym siwym koczkiem, posyła mu ładny uśmieszek, obraca się na pięcie i znika w dyżurce, a on jeszcze długo stoi i duma, do czego naprawdę posłużył się chusteczką.

Harding znów zaczyna dygotać i wtula głowę w ramiona.

– Nie. Nie potrzebuje oskarżać. Ma dar insynuowania. Czy podczas zebrania i dyskusji słyszałeś, żeby choć raz mnie o coś oskarżyła? A przecież czułem się, jakby mnie oskarżano o tysiące rzeczy, o zazdrość, o paranoję, jak również o to, że w łóżku nie potrafię zadowolić żony, że łączą mnie intymne stosunki z innymi mężczyznami, że trzymam papierosa w afektowany sposób, a nawet – tak to przynajmniej odebrałem – że między nogami nie mam nic oprócz kępki włosków, w dodatku złocistych i miękkich jak puszek! Twierdzisz, że chce nam oddziobać jądra? Nie tylko! Nie tylko!

Nagle Harding milknie i pochylając się do przodu, ujmuje dłoń McMurphy’ego w obie ręce. Twarz ma dziwnie przekrzywioną, a przy tym wyszczerbioną i fioletowoszarą jak rozbita butelka po winie.

– Świat należy do silnych, przyjacielu! Nasza egzystencja oparta jest na zasadzie, że silni rosną w siłę, pożerając słabszych. Musimy się z tym pogodzić. To zupełnie normalne. Poniekąd prawo przyrody. Króliki je akceptują i wiedzą, że rola silnych przypada wilkom. Same zaś są sprytne, płochliwe i zwinne, kopią nory i kryją się, gdy wilk jest w pobliżu. Jeżeli przetrwają, gra toczy się dalej. Znają swoje miejsce. Na pewno żaden nie rzuci się na wilka. Bo to nie byłoby rozsądne, prawda?

Puszcza dłoń McMurphy’ego, siada głębiej w fotelu, zakłada nogę na nogę i zaciąga się mocno papierosem. Wyjmuje go z wąskiej szpary uśmiechniętych ust i znów zaczyna się piskliwie śmiać – iii-iii-iii – jak gdyby wyciągano z deski gwóźdź.

– McMurphy… przyjacielu… nie jestem kurą, jestem królikiem. Lekarz jest królikiem. Cheswick jest królikiem. Billy Bibbit jest królikiem. Wszyscy tu jesteśmy królikami, w różnym wieku, w różnym stopniu, i kicamy sobie po świecie z disnejowskiej kreskówki. Och, nie zrozum mnie źle; nie jesteśmy tu dlatego, że jesteśmy królikami – bylibyśmy nimi wszędzie – ale dlatego, że nie umiemy się z tym pogodzić. Potrzebny jest nam taki wielki, silny wilk jak oddziałowa, żeby nauczyć nas moresu.

– Człowieku, sam nie wiesz, co pleciesz! Czy mam rozumieć, że gotów jesteś czekać bezczynnie, aż ten siwy babsztyl wmówi ci, że jesteś królikiem?

– Nie wmówi, nie. Ja urodziłem się królikiem. Wystarczy spojrzeć. Oddziałowa ma tylko sprawić, żebym czuł się szczęśliwy w tej roli.

– Do licha, nie jesteś królikiem!

– Nie? A więc skąd te długie uszka, ruchliwy nosek i puszysty ogonek?