Z pracowni wyjeżdża wózek szpitalny, na którym leży Taber.

– Musieliśmy mu zrobić jeszcze jeden zastrzyk, bo przy nakłuwaniu kanału kręgowego zaczął się budzić – mówi technik do oddziałowej. – Co siostra na to, gdybyśmy go tak wzięli teraz do głównego budynku na elektrowstrząsy, żeby nie marnować drugiego seconalu?

– Świetna myśl. A potem proszę go jeszcze wziąć na encefalograf; może się okaże, że trzeba mu zoperować mózg.

Technicy wybiegają truchcikiem, pchając wózek z pacjentem, podobni do postaci z kreskówki albo do kukiełek w przedstawieniu, które ma śmieszyć, gdy lalka zostaje pobita przez diabła lub pożarta przez uśmiechniętego krokodyla…

Dziesiąta – przynoszą pocztę. Czasem dają ci rozdartą kopertę…

Dziesiąta trzydzieści – zjawia się rzecznik prasowy na czele grupy członkiń klubu kobiecego. W drzwiach świetlicy klaszcze w pulchne dłonie.

– Czołem, panowie, głowa do góry, głowa do góry… Rozejrzyjcie się, drogie panie, prawda, jak tu czysto, jak przyjemnie? To jest siostra Ratched. Wybrałem ten oddział właśnie ze względu na nią. Siostra Ratched jest jak matka. Nie chodzi mi oczywiście o wiek, same panie rozumieją…

Rzecznik ma tak ciasny kołnierzyk koszuli, że kiedy się śmieje, puchnie mu twarz – śmieje się zaś niemal bez przerwy, choć zupełnie nie wiem z czego, śmieje się piskliwie i szybko, jakby chciał przestać, ale nie potrafił. Jego czerwona, nabrzmiała, okrągła twarz przypomina balon, na którym ktoś namalował rysy ludzkie. Rzecznik nie ma zarostu na twarzy, a na głowie zaledwie kilka włosów: wygląda to tak, jakby kiedyś przykleił ich sobie całą garść, ale nie chciały się trzymać, wciąż się zsuwały i wpadały mu do mankietów, do kieszonki koszuli i za kołnierz. Może dlatego nosi tak ciasny kołnierzyk, żeby nie dostawały mu się za koszulę.

I może dlatego tyle się śmieje, że łaskoczą go te, których nie udało mu się zatrzymać.

Oprowadza po szpitalu poważne kobiety w żakietach – kiwają głowami, kiedy pokazuje im zmiany, jakie zaszły z biegiem lat. Pokazuje telewizor, ogromne klubowe fotele i zbiornik z pitną wodą, a potem prowadzi je na kawę do dyżurki. Czasem przychodzi sam, staje pośrodku świetlicy i klaszcze w dłonie (słychać, że są mokre od potu), klaszcze dwa lub trzy razy, aż mu się sklejają, a wtedy podnosi je, złożone jak do modlitwy, przytyka do jednego z licznych podbródków i zaczyna się obracać. Kręci się tak i kręci na środku świetlicy, omiatając szalonym, przerażonym wzrokiem telewizor, nowe obrazki na ścianach i zbiornik z pitną wodą. I się śmieje.

Nigdy nam nie zdradza, co go tak bawi, ale dla mnie najkomiczniejszy jest on sam, gdy się kręci i kręci jak bąk – gdyby go pchnąć, natychmiast odzyskałby równowagę i kręcił się dalej, bo jest obciążony ołowiem. Nigdy, ale to nigdy nie patrzy na twarze pacjentów…

Dziesiąta czterdzieści, dziesiąta czterdzieści pięć, dziesiąta pięćdziesiąt – pacjenci ruszają na terapię reedukacyjną, na terapię zajęciową lub na fizjoterapię, albo do dziwacznych małych gabinecików, w których ściany są różnej wysokości, a podłoga jest nierówna. Szum maszynerii osiąga stałą prędkość.

Oddział szumi jak przędzalnia, w której kiedyś byłem, gdy nasza drużyna futbolowa rozgrywała w Kalifornii mecz międzyszkolny. Po udanym sezonie dumni i rozentuzjazmowani kibice zafundowali nam przelot do Kalifornii na mecz z najlepszą tamtejszą drużyną szkolną. Ilekroć graliśmy na wyjeździe, musieliśmy zwiedzać jakiś miejscowy zakład lub fabrykę. Nasz trener lubił dowodzić, że sport ma wartości poznawcze, bo w trakcie wyjazdów uczymy się czegoś nowego, toteż gdziekolwiek byśmy jechali, zawsze przed meczem prowadził nas do mleczarni, rafinerii lub fabryki konserw. W Kalifornii wypadło nam zaliczyć przędzalnię. Moim kolegom z drużyny wystarczył jeden rzut oka i wrócili do autokaru, żeby grać w pokera na walizkach, ale ja zostałem w środku i stanąłem w kącie, by nie kręcić się pod nogami młodym Murzynkom, które biegały tam i z powrotem między rzędami maszyn. Cały ten szum, stukotanie i klekot ludzi oraz urządzeń, wiecznie te same automatyczne ruchy – to wszystko wprawiło mnie w dziwny letarg. Dlatego zostałem, kiedy inni wychodzili, jak również dlatego, że to, co widziałem, przypomniało mi członków mojego plemienia, którzy pod koniec opuścili wioskę, żeby pracować przy kruszarce na budowie tamy. Te same szaleńcze, automatyczne ruchy, twarz zahipnotyzowana monotonią… Chciałem wyjść z kolegami, ale nie mogłem się ruszyć.

Był ranek i początek zimy, więc miałem na sobie kurtkę, jakie otrzymaliśmy wszyscy po wywalczeniu mistrzostwa – czerwono-zieloną kurtkę ze skórzanymi rękawami, a na plecach z naszywką w kształcie piłki, upamiętniającą nasz sukces – i wiele młodych Murzynek się na nią gapiło. Zdjąłem kurtkę, ale dziewczyny nie przestały się gapić. W tamtych czasach byłem dużo większy niż teraz.

Jedna dziewczyna odsunęła się od przędzarki, rozejrzała się, czy nie idzie brygadzista, i podeszła do mnie. Zapytała, czy gramy wieczorem z drużyną miejscowej szkoły, i powiedziała, że jej brat jest w tej drużynie obrońcą. Gdy tak gadaliśmy o futbolu i podobnych sprawach, zorientowałem się, że widzę twarz dziewczyny bardzo niewyraźnie, jakby między nami unosiła się mgła. To kłaczki bawełny fruwały w powietrzu.

Powiedziałem jej o tym. Wywróciła do góry oczy i zachichotała, zakrywając usta, kiedy usłyszała, że patrząc na nią, czuję się tak, jakbyśmy w mglisty poranek polowali razem na kaczki.

– A co bym to niby miała robić sam na sam z tobą w myśliwskiej kryjówce? – zapytała.

Odparłem, że mogłaby się zaopiekować moją długą strzelbą, na co wszystkie pracownice przędzalni zaczęły chichotać, zakrywając dłońmi usta. Ja też się roześmiałem, zadowolony ze swojego dowcipu. Rozmawialiśmy i śmialiśmy się, gdy nagle chwyciła mnie za nadgarstki i wpiła się w nie palcami. Rysy jej twarzy nabrały nagle niebywałej ostrości: poznałem, że się czegoś okropnie boi.

– Zabierz mnie – szepnęła – zabierz mnie stąd, wielkoludzie. Zabierz mnie z tej przędzalni, z tego miasta, z tego życia. Zabierz mnie do myśliwskiej kryjówki. Byleby daleko. Dobrze, wielkoludzie! Dobrze?

Widziałem przed sobą jej ciemną, ładną, lśniącą twarz. Stałem z otwartymi ustami i nie wiedziałem, co powiedzieć. Trwaliśmy tak złączeni przez kilka sekund, a potem szum przędzalni wzmógł się nagle i coś zaczęło odciągać dziewczynę ode mnie. Niewidzialny sznur przyczepiony do jej czerwonej, kwiecistej spódnicy szarpał ją do tyłu. Z chwilą gdy palce Murzynki ześliznęły się z moich nadgarstków, jej twarz straciła ostrość; za mgłą wirującej bawełny jej rysy znów były miękkie i płynne jak topniejąca czekolada. Dziewczyna zaśmiała się, okręciła na pięcie i tylko mignęły mi jej brązowe uda, gdy spódnica podfrunęła do góry. Mrugnęła do mnie przez ramię i poleciała do swojej przędzarki, z której zwały włókna spadały na ziemię; zgarnęła je i przebiegłszy lekko między rzędami maszyn wrzuciła do zbiornika, po czym skręciła i znikła mi z oczu.

Wirujące, roztańczone wrzeciona, skaczące czółenka, szpule miotające nićmi, bielone wapnem ściany, stalowoszare maszyny i zwijające się jak w ukropie dziewczyny w kwiecistych spódnicach, a wszystko pokryte pajęczyną rozpędzonych białych nici trzymających do kupy przędzalnię – obraz ten został mi na zawsze w pamięci i od czasu do czasu coś na oddziale sprawia, że znów jawi mi się przed oczyma.

Tak. To wiem na pewno. Nasz oddział jest warsztatem naprawczym Kombinatu. Tu, w szpitalu, usuwa się usterki nabyte w miastach, w kościołach i w szkołach. Kiedy naprawiony wyrób powraca do społeczeństwa – zupełnie jak nowy, a czasami lepszy od nowego – szczęście rozsadza serce Wielkiej Oddziałowej; to, co do niej trafiło jako bryła szmelcu, jest teraz sprawną, wyregulowaną cząstką, chlubą całego zakładu i radością dla oka. Patrzcie, jak kroczy taki wyrób po świecie: z tym przyspawanym uśmiechem pasuje jak ulał do niewielkiej, przytulnej dzielnicy, w której właśnie rozkopano ulice, żeby przeprowadzić rury kanalizacyjne. W niczym mu tu nie wadzi. Nareszcie jest dostrojony do otoczenia…