– Od razu pomyślałem, że to Indianin. Bromden, tak? Dziwnie się nazywa jak na Indianina. Z jakiego jest plemienia?

– Nie wiem – odparł Billy. – Był tu, k-kiedy mnie p-przyjęli.

– Słyszałem od lekarza – włączył się do rozmowy Harding – że jest tylko półkrwi Indianinem i pochodzi z jakiegoś wymarłego plemienia, które żyło nad brzegiem Kolumbii. Lekarz powiedział, że jego ojciec był wodzem, więc i jego wszyscy tak nazywają. Ale dlaczego akurat “Bromden”, tego nie wiem; moja znajomość dziejów indiańskich nie sięga, niestety, tak daleko.

McMurphy przysunął twarz tak blisko mojej, że chcąc nie chcąc, musiałem na niego spojrzeć.

– To prawda? Jesteś głuchy, Wodzu?

– Jest g-g-głuchoniemy.

McMurphy wydął wargi i przez dłuższą chwilę patrzył mi w oczy. Potem wyprostował się i podsunął mi pod nos prawicę.

– Co za różnica, przywitać się chyba potrafi, nie? Do licha, Wodzu, może i rosłe z ciebie chłopisko, ale jeśli się ze mną nie przywitasz, uznam to za obrazę! Dobrze się zastanów, czy chcesz się narazić nowemu władcy wariatkowa!

Po tych słowach puścił oko do Hardinga i Billy’ego, ale ręki, szerokiej jak talerz, nie cofnął.

Dokładnie pamiętam, jak wyglądała: pamiętam karbid pod paznokciami świadczący o tym, że McMurphy pracował kiedyś w warsztacie blacharskim, kotwicę wytatuowaną na jej wierzchu i brudny plaster na środkowym palcu, odklejający się na brzegach. Na kłykciach widniały stare i nowe blizny oraz zadrapania. Sama dłoń była twarda jak kość i gładka od ściskania drewnianych trzonków siekier i gracy – nigdy bym nie uwierzył, że to dłoń szulera. Pokrywały ją spękane odciski, w które wżarł się brud, znacząc na niej szlak wędrówek McMurphy’ego po całym Zachodzie. Kiedy dotknęła mojej, rozległ się szelest jak przy tarciu szmerglem. Pamiętam, że palce, które zacisnęły się na moich, były grube i silne – nagle poczułem, że coś dziwnego dzieje się z moim patyczkowatym ramieniem; dłoń zaczyna mi pęcznieć, jakby McMurphy pompował w nią swoją krew. Krew i moc zagrały mi w ręce. Stała się niemal tak ogromna jak jego, pamiętam…

– Panie McMurry.

To Wielka Oddziałowa.

– Panie McMurry, pozwoli pan na chwilkę?

To Wielka Oddziałowa. Sprowadził ją czarny, który uganiał się za McMurphym z termometrem. Teraz oddziałowa postukuje tym samym termometrem o zegarek i żeby wziąć pomiar nowego pacjenta, świdruje go oczami jak bory. Usta, ściągnięte w trójkąt, przypominają czekające na smoczek usta lalki.

– Sanitariusz Williams powiadomił mnie, panie McMurry, że sprawia pan pewne trudności w kwestii prysznicu. Czy to prawda? Proszę mnie źle nie zrozumieć: cieszę się, że chce pan poznać innych chorych przebywających na oddziale, wszystko jednak we właściwym czasie. Przykro mi, że odrywam pana od pacjenta Bromdena, ale sam pan rozumie: przepisy obowiązują wszystkich!

Nowy przechyla głowę i mruga do oddziałowej, jakby chciał powiedzieć, że go nie nabierze, bo się poznał na niej równie szybko jak na mnie. Patrzy na nią długo jednym okiem.

– Wie pani – mówi – wie pani co? Dokładnie to samo słyszę o przepisach…

Uśmiecha się szeroko. Oboje uśmiechają się do siebie i mierzą się wzrokiem.

– …ile razy komuś się wydaje, że nie mam najmniejszej ochoty się podporządkować.

Po czym puszcza moją dłoń.

*

Za szybą dyżurki Wielka Oddziałowa otworzyła paczkę od zagranicznego nadawcy, wyjęła buteleczki i wysysa z nich strzykawkami trawiastomleczny płyn. Pielęgniarka – której jedno oko zezuje zatroskane do tyłu, a drugie patrzy posłusznie przed siebie – podnosi tacę z napełnionymi strzykawkami, ale nie odchodzi.

– Co siostra sądzi o nowym pacjencie, siostro Ratched? Jest przystojny, sympatyczny i w ogóle, ale moim skromnym zdaniem za bardzo przedsiębiorczy.

Wielka Oddziałowa sprawdza palcem ostrość igły.

– Wyjątkowo przedsiębiorczy – poprawia pielęgniarkę, przekłuwając igłą gumowy korek buteleczki i pociągając za tłok. – Zamierza zawładnąć oddziałem. To manipulant, siostro Flinn, człowiek gotów posłużyć się wszystkimi i wszystkim, żeby tylko osiągnąć cel.

– Ojejku! Ale co by taki robił w klinice psychiatrycznej? Czego by tu szukał?

– Wielu rzeczy. – Spokojna, uśmiechnięta, dalej napełnia strzykawki. – Może łatwego, wygodnego życia, może władzy, szacunku albo zysku, a może i tego, i tego. Czasami wprowadzenie na oddziale zamętu jest dla manipulanta celem samym w sobie. Są tacy ludzie. Manipulant potrafi podporządkować sobie pozostałych pacjentów i tak zamącić im w głowach, że trzeba potem miesięcy, by znów zapanował ład. Modna obecnie w klinikach psychiatrycznych polityka pobłażliwości ułatwia takim typom działanie, ale jeszcze przed kilkoma laty było zupełnie inaczej. Parę lat temu trafił tu pan Taber, niemożliwy manipulant. Do czasu. – Odrywa wzrok od częściowo napełnionej strzykawki, którą trzyma przy twarzy niby czarodziejską różdżkę. Oczy zachodzą jej mgłą, jakby wspominała coś wyjątkowo przyjemnego. – Pan Ta-ber – powtarza.

– Ale dlaczego – dziwi się pielęgniarka – komuś miałoby zależeć na wprowadzaniu zamętu na oddziale, siostro Ratched? Co by mu to…?

Milknie widząc, jak oddziałowa gniewnie wbija strzykawkę w gumowy korek, napełnia, wyciąga i kładzie na tacy. Patrzę, jak sięga po następną pustą strzykawkę, obserwuję jej rękę, jak przesuwa się w bok, zawisa, opuszcza.

– Siostro Flinn, chyba zapomina siostra, że to zakład dla umysłowo chorych.

Wielka Oddziałowa okropnie się irytuje, jeżeli jej oddział przestaje funkcjonować jak sprawny, precyzyjny mechanizm. Wystarczy najmniejszy bałagan, usterka czy zator, żeby zamieniła się w biały kłębek furii. Nadal obnosi ten swój uśmiech porcelanowej lalki wciśnięty między nos a podbródek i z tym samym spokojem świdruje oczami, ale głęboko w środku jest napięta jak struna. Wiem, czuję to. Nie pozwala sobie na chwilę oddechu, dopóki nie zlikwiduje zawady czy – jak sama mówi – nie wyreguluje sytuacji.

Pod jej rządami życie oddziału jest znakomicie wyregulowane. Kłopot polega na tym, że siostra nie może wciąż przebywać na oddziale. Czasem musi wyjść na zewnątrz. Robi więc, co może, żeby świat zewnętrzny wyregulować również. Pracuje ramię w ramię z podobnymi jej osobami wchodzącymi w skład ogromnej organizacji, którą ja nazywam Kombinatem, a która dąży do wyregulowania całego świata zewnętrznego, tak jak ona wyregulowała oddział. Jest weteranem regulacji. Kiedy wiele lat temu trafiłem ze świata zewnętrznego do starego szpitala, była już Wielką Oddziałową i od Bóg wie jak dawna z oddaniem poświęcała się regulowaniu.

Obserwowałem ją przez wiele lat i widziałem, jak nabiera wprawy. Ciągła praktyka utrwaliła i udoskonaliła jej umiejętności – teraz jej władza jest nieograniczona i dociera wszędzie, biegnąc po drutach cieńszych od włosów i niewidocznych dla nikogo prócz mnie; widzę Wielką Oddziałową, jak siedzi pośrodku pajęczyny drutów niczym czujny robot i dozoruje sieci ze skrupulatnością mechanicznego owada; dokładnie wie, dokąd biegnie który drut oraz jakiej mocy ładunek należy posłać, żeby osiągnąć pożądany skutek. W wojsku, nim wysłano mnie do Niemiec, byłem młodszym elektrykiem w obozie szkoleniowym, a wcześniej przez rok studiów liznąłem nieco elektroniki, więc znam się na tego rodzaju instalacjach.

Wielka Oddziałowa siedzi pośrodku pajęczyny drutów, marząc o świecie sprawnym, precyzyjnym, podobnym do zegarka kieszonkowego z przezroczystą kopertą, o świecie, w którym wszystko dzieje się zgodnie z rozkładem, a jedyni pacjenci, którzy nie chodzą po świecie zewnętrznym sterowani jej drutami, to przykuci do wózków Chronicy z cewnikami biegnącymi im z nogawek prosto do otworów w posadzce. Latami dobiera idealny zespół: przez oddział przewijają się dziesiątki lekarzy, w różnym wieku, w różnym typie i z różnymi wyobrażeniami o tym, jak należy prowadzić oddział, niekiedy nawet dość odważnych, żeby się jej stawiać – wtedy świdruje ich od rana do nocy oczami z suchego lodu, aż wycofują się wstrząsani dziwnymi dreszczami.