– Zapłacicie mi za to, przeklęte czarnuchy!

Kiedy dwa tygodnie później przyprowadzili go na oddział, był ogolony na zero, jego twarz wyglądała jak rozogniony, fioletowy siniec, a w czoło miał wszyte wtyczki wielkości małych guziczków. Widać po jego oczach, że zupełnie wypalono go w środku; są przydymione, szare i puste jak zepsute korki. Całymi dniami nic nie robi, trzyma tylko przy wypalonej twarzy starą fotografię i wciąż obraca ją w zimnych palcach – od tego miętoszenia zdjęcie jest wytarte i po obu stronach szare jak jego oczy; nie wiadomo nawet, co kiedyś przedstawiało.

Personel uważa zabieg na Rucklym za niewypał, ale ja nie sądzę, by żyło mu się gorzej, niż gdyby instalacje działały bez zarzutu. Instalacje wmontowywane obecnie funkcjonują zazwyczaj doskonale. Technicy nabrali wprawy i doświadczenia. Ani nie potrzebują wiercić dziurek w czole, ani nic ciąć – dostają się do mózgu poprzez oczodoły. Bywa, że pacjent idący na zabieg ma zły, podły i kłótliwy charakter, kiedy opuszcza oddział, a gdy wraca po kilku tygodniach z sińcami wokół oczu, jakby oberwał w bójce, jest miły, układny i łagodny jak baranek. Niekiedy zdarza się nawet, że po paru miesiącach wraca do domu, w kapeluszu zsuniętym nisko na twarz lunatyka wędrującego po świecie w błogim, nieskomplikowanym śnie. Personel nazywa to sukcesem, ale dla mnie taki człowiek jest po prostu kolejnym robotem Kombinatu – lepiej by mu się wiodło, gdyby był niewypałem jak Ruckly, który ślini się i międli fotografię. Niewiele robi poza tym. Czasami tylko czarnemu karłowi udaje się wywołać reakcję, kiedy nachyla się nad nim i pyta:

– Jak sądzisz, Ruckly, gdzie twoja żona baluje dziś wieczorem?

Ruckly unosi wzrok. Gdzieś pośród zdezelowanej maszynerii tyka pamięć. Krew uderza mu do głowy, żyły tężeją. Wtedy jego twarz nabrzmiewa straszliwie i chory z trudem rzęzi coś w głębi krtani. Tak bardzo stara się wydobyć z siebie głos, że szczęka dygocze mu z wysiłku, a w kącikach ust gromadzą się pęcherzyki śliny. Kiedy wreszcie coś wykrztusza, jest to niski, zduszony szept, na którego dźwięk wszystkim cierpnie skóra: – Pppppppierdolę żonę! Pppppppierdolę żonę! – i Ruckly mdleje z wysiłku.

Ellis i Ruckly to najmłodsi Chronicy. Najstarszym jest pułkownik Matterson, stary, zasuszony kawalerzysta z pierwszej wojny światowej, który z upodobaniem zadziera laską fartuchy pielęgniarek albo czytając z lewej dłoni, naucza swoistej historii każdego, kto gotów jest słuchać. Pułkownik to najstarszy pacjent na oddziale, chociaż bynajmniej nie jest tu najdłużej – żona oddała go do szpitala zaledwie przed kilku laty, kiedy sama nie miała już sił nim się opiekować.

To ja jestem na oddziale najdłużej ze wszystkich, od końca drugiej wojny światowej. Nikt nie jest tu dłużej. Żaden z pacjentów. Tylko Wielka Oddziałowa jest tu dłużej ode mnie.

Na ogół Chronicy i Okresowi zachowują wobec siebie dystans. Tak jak sobie życzą czarni, i jedni, i drudzy trzymają się swojej części świetlicy. Czarni twierdzą, że dzięki temu panuje przynajmniej porządek, i dają nam poznać, że są przeciwni zmianom. Przyprowadzają nas po śniadaniu do świetlicy, patrzą, gdzie stajemy, i kiwają głowami.

– Słusznie, panowie, grunt to porządek! Porządek musi być!

Prawdę mówiąc, nie potrzebują nas pouczać, gdyż oprócz mnie mało który Chronik się porusza, a Okresowi wolą pozostawać po swojej stronie, bo – jak mówią – nasza cuchnie gorzej niż zafajdana pielucha. Ale ja wiem, że to nie tyle smród powstrzymuje ich od zbliżania się do Chroników, ile obawa, że i oni mogą kiedyś tak wyglądać. Wielka Oddziałowa zna te obawy i wie, jak je wykorzystać: jeżeli jakiś Okresowy zaczyna się dąsać, mówi mu, że jeśli nie chce skończyć po tamtej stronie, powinien być zdyscyplinowanym pacjentem i współpracować z personelem, który chce go przecież wyleczyć.

(Współpraca pacjentów jest dumą całego oddziału. Mamy nawet przybitą do klonowej deseczki mosiężną tabliczkę z napisem: W DOWÓD UZNANIA ZA DOBRĄ WSPÓŁPRACĘ Z NAJMNIEJ LICZNYM PERSONELEM W CAŁYM SZPITALU. To nasza nagroda. Wisi na ścianie nad dziennikiem, dokładnie pośrodku między Chronikami a Okresowymi).

Nowy rudzielec, McMurphy, od razu wie, że nie jest Chronikiem. Rozgląda się przez chwilę po świetlicy, a widząc, że należy do Okresowych, szybko przechodzi na ich stronę i uśmiechnięty od ucha do ucha ściska ręce wszystkim po kolei. Z początku krępują ich jego dowcipy, żarty i gromki głos, kiedy pokrzykuje na czarnego, który wciąż depcze mu po piętach trzymając termometr, a już najbardziej krępuje ich jego tubalny śmiech. Na ten dźwięk wirują igły na pulpicie sterowniczym. Okresowi mają niewyraźne i wystraszone miny, tak jak dzieciaki w szkole, kiedy któryś uczniak za bardzo rozrabia, gdy nauczycielka wyjdzie z klasy, a one się boją, że wróci lada moment i za karę zatrzyma ich wszystkich po lekcjach. Kręcą się i wiercą, reagując na ruch igieł na pulpicie – wreszcie McMurphy’emu zaczyna świtać, że peszy ich swoim zachowaniem, ale mimo to nie spuszcza z tonu.

– Rany, co za banda ponuraków. Wcale mi nie wyglądacie na takich znowu stukniętych. – Stara się ich rozkręcić niczym licytator, który przed aukcją sypie dowcipami. – No, który z was ma się za największego świra? Komu brak najwięcej klepek? Komu podlega szulerka? To mój pierwszy dzień, więc chciałbym od razu zrobić dobre wrażenie na szefie, jeśli mi udowodni, że jest większym pomyleńcem ode mnie. No, który tu jest królem wariatkowa?

Mówiąc to, patrzy na Billy’ego Bibbita. Nachyla się i wpatruje w niego tak natarczywie, że Billy czuje się zmuszony wyjąkać, że nie jest jeszcze kró-kró-kró-królem wariatkowa, choć jest następny w ko-ko-kolejce do tego tytułu.

McMurphy podtyka mu pod nos swoje łapsko i Billy, chcąc nie chcąc, musi je uścisnąć.

– No, stary – mówi rudy do Billy’ego – cieszę się, że jesteś następny w ko-kolejce, ale ponieważ sam chcę przejąć cały ten interes jak leci, muszę gadać bezpośrednio z szefem.

Patrzy w stronę stołu, przy którym kilku Okresowych przerwało grę w karty, nakrywa jedną rękę drugą i z głośnym trzaskiem wyłamuje sobie palce.

– Widzisz, stary – ciągnie – zamierzam zostać karcianym hersztem oddziału i rżnąć w oko od rana do nocy. Lepiej z mety prowadź mnie do szefa; raz na zawsze ustalimy, kto tu teraz rządzi.

Nikt nie jest do końca pewien, czy ten barczysty facet z blizną i szalonym uśmiechem tylko się zgrywa, czy też rzeczywiście jest aż tak pomylony, że cały czas gada serio, czy może jedno i drugie, ale wszyscy zaczynają się dobrze bawić. Patrzą, jak kładzie czerwone łapsko na szczupłym ramieniu Billy’ego, i czekają na jego odpowiedź. Billy widząc, że się nie wymiga, rozgląda się po świetlicy i zatrzymuje wzrok na jednym z grających w bezika.

– Harding – mówi – chyba cho-cho-chodzi o ciebie. Jesteś p-przewodniczącym sa-sa-samorządu pacjentów. T-ten człowiek chce z tobą mówić.

Okresowi nie są już skrępowani, uśmiechają się teraz, radzi, że nareszcie się coś dzieje. Żartują sobie z Hardinga, pytając, czy naprawdę jest królem wariatkowa. Harding odkłada karty.

Jest to szczupły, nerwowy mężczyzna o twarzy, która sprawia wrażenie, że widziało się ją na filmie, bo jest za ładna, żeby należeć do zwykłego śmiertelnika. Harding wtula głowę w szerokie, chude ramiona, kiedy ma ochotę skryć się w sobie. Jego dłonie są długie, białe i tak delikatne, jakby jedna drugą wyrzeźbiła z mydła – czasami wymykają się i fruwają mu przed twarzą niby dwa białe ptaki, dopóki tego nie zauważy i nie uwięzi ich między kolanami; wstydzi się, że ma takie ładne ręce.

Jest przewodniczącym samorządu pacjentów, ponieważ ma dyplom wyższej uczelni. Dyplom ten, oprawiony w ramki, stoi na nocnym stoliku Hardinga obok fotografii kobiety w kostiumie kąpielowym, która również sprawia wrażenie, że się ją widziało na filmie – ma bardzo duże piersi i podtrzymując nad nimi kostium koniuszkami palców, patrzy w bok do obiektywu. Za nią widać siedzącego na ręczniku Hardinga: w kąpielówkach wygląda na cherlaka, do którego zaraz podejdzie jakiś umięśniony drągal i sypnie mu piaskiem w oczy. Harding lubi się przechwalać, jaką to on ma żonę, mówi, że jest najbardziej seksowną babką na świecie, a w nocy nigdy nie ma go dosyć.