Изменить стиль страницы

Zadzwonił mój telefon komórkowy.

– Co się dzieje? – zapytał Komandos.

– Nie mogę teraz rozmawiać.

W jego głosie dało się wyczuć napięcie.

– Powiedz, że nie jesteś z Ramosem.

– Tego nie mogę powiedzieć. Dlaczego nie oddzwo-niłeś?

– Musiałem na jakiś czas wyłączyć komórkę. Właśnie wróciłem i Czołg powiedział mi, że widział, jak zabierałaś Ramosa.

– To nie moja wina! Szukałam cię wszędzie.

– Dobra, lepiej się ukryj, bo trzy samochody właśnie wyjechały z rezydencji i domyślam się, że szukają Alexandra.

Zamknęłam klapkę i wrzuciłam telefon do torebki.

– Muszę iść – powiedziałam do Ramosa.

– To był twój przyjaciel, tak? Wygląda na to, że to prawdziwy dupek. Mógłbym się nim zająć, jeśli wiesz, co mam na myśli.

Rzuciłam na stół dwudziestkę i wzięłam butelkę.

– Chodźmy – rzekłam stanowczo. – Możemy to zabrać ze sobą.

Ramos popatrzył mi przez ramię w kierunku drzwi.

– O choroba, patrz, kto idzie. Bałam się odwrócić.

– To moje niańki – oświadczył. – Nie mogę nawet podetrzeć tyłka bez świadków.

Odwróciłam się i prawie że zemdlałam z ulgi, że to nie Hannibal. Obaj przybyli mieli dobrze po czterdziestce i byli ubrani w garnitury. Wyglądali tak, jakby jedli mnóstwo spaghetti i nie odmawiali sobie deserów.

– Potrzebują pana w domu – powiedział jeden z nich.

– Jestem ze swoją przyjaciółką – odparł Alexander.

– Tak, ale może mógłby pan się z nią umówić kiedy indziej. Nadal nie możemy znaleźć tego ładunku, który płynie statkiem.

Jeden z nich wyprowadził Alexandra za drzwi, a drugi został, żeby ze mną porozmawiać.

– Posłuchaj – rzekł. – To nieładnie tak wykorzystywać starszego człowieka. Nie masz przyjaciół w swoim wieku?- Nie wykorzystuję go. Wskoczył do mojego samochodu.

– Wiem. Czasami tak robi. – Gość wyciągnął z kieszeni plik banknotów i odliczył setkę. To rekompensata za utrudnienia.

Cofnęłam się.

– Nie zrozumieliśmy się.

– W porządku, ile? – Doliczył jeszcze dziewięćset, zwinął je i wrzucił do mojej torebki. – Nie chcę już słyszeć ani słowa. I masz obiecać, że zostawisz go w spokoju. Zrozumiano?

– Poczekaj chwilę…

Odchylił połę marynarki, żeby pokazać mi, że ma broń.

– Teraz rozumiem – powiedziałam. Odwrócił się, wyszedł i wsiadł do samochodu, który czekał przy krawężniku. Samochód odjechał.

– Życie jest dziwne – odezwałam się do barmana. I też wyszłam.

Kiedy byłam wystarczająco daleko od Deal, żeby poczuć się bezpiecznie, zadzwoniłam do Komandosa i opowiedziałam mu o Stolle'u.

– Masz natychmiast wrócić do domu i zamknąć drzwi na klucz – polecił Komandos. Wyślę Czołga, żeby cię zabrał.

– I co potem?

– Potem umieszczę cię w bezpiecznym miejscu, dopóki wszystkiego nie wyjaśnię.

– Nie sądzę.

– Nie utrudniaj – powiedział Komandos. – Mam dość problemów.

– Dobra, rozwiązuj swoje cholerne problemy. I pośpiesz się!

Wyłączyłam się. No i straciłam sprawę. To był stresujący dzień.

Kiedy wjechałam na parking, Mitchell i Habib już na mnie czekali. Pomachałam im, ale nie odwzajemnili mojego gestu. Mina mi zrzedła. Nie było żadnych docinków. To zły znak. Weszłam schodami na drugie piętro i pognałam do drzwi. Czułam niepokój w żołądku, a serce mi łomotało. Kiedy weszłam do mieszkania i Bob wpadł jak strzała do przedpokoju, poczułam, że ogarnia mnie ulga. Zamknęłam drzwi na klucz i sprawdziłam, czy u Reksa też wszystko w porządku. Na sekretarce miałam dwanaście wiadomości. Jedna była milczeniem. Czuło się, że to milczenie Komandosa. Dalsze dziesięć było dla babci. Ostatnia od mojej mamy.

Dzisiaj wieczór będzie pieczony kurczak – usłyszałam. -Babcia myślała, że może zechcesz wpaść, ponieważ kiedy sprzątała w twoich szafkach, Bob zjadł ci całe zakupy. Babcia mówi, że powinnaś wyprowadzić go na spacer, jak wrócisz, bo zjadł dwa opakowania suszonych śliwek, które dopiero co kupiła.

Popatrzyłam na Boba. Węszył niespokojnie, a jego brzuch wyglądał tak, jakby pies połknął piłkę plażową.

– Niech cię kule biją, Bob! – rozzłościłam się. – Nie wyglądasz najlepiej.

Bob puścił bąka i odbiło mu się.

– Może powinniśmy pójść na spacer.

Bob zaczął sapać. Ślina kapała mu z pyska na podłogę, a w brzuchu zaczęło burczeć. Pochylił się do przodu i skurczył się.

– Nie! – krzyknęłam. – Tylko nie tutaj!

Porwałam smycz, torebkę i wyciągnęłam go z mieszkania na korytarz. Nie czekaliśmy na windę. Zbiegliśmy na dół po schodach i przecięliśmy hol. Wyprowadziłam go na zewnątrz i właśnie przechodziliśmy przez parking, kiedy nagle tuż przede mną lincoln zahamował z piskiem opon. Mitchell wyskoczył z samochodu, przewrócił mnie i porwał Boba.

Zanim się pozbierałam i wstałam, lincoln ruszył. Wrzasnęłam i pobiegłam za nim, ale wyjechał już z par-kingu w St. James Street. Nagle jednak zatrzymał się. Drzwi się otworzyły i wyskoczyli z nich Habib i Mit-chell.

– Jasna cholera! – krzyczał Mitchell. – Niech to szlag! Dziwka!

Habib zasłaniał usta ręką.

– Niedobrze mi. Nawet w Pakistanie nie widziałem czegoś takiego.

Bob dał susa z auta, machając ogonem, i podbiegł do mnie. Jego brzuch wyglądał całkiem przyzwoicie, a on sam nie ślinił się ani nie sapał.

– Już lepiej, koleś? – spytałam, drapiąc go za uchem, tak jak lubił. – Dobry chłopiec. Poczciwy Bob. Mitchell wybałuszył oczy. Miał purpurową twarz.

– Zabiję tego cholernego kundla. Zabiję go. Wesz, co on zrobił? Zrobił to grubsze w moim samochodzie. A potem zwymiotował. Czym ty go karmisz? W ogóle nie znasz się na psach? Co z ciebie za opiekunka?

– Zjadł suszone śliwki babci – wyjaśniłam. Mitchell złapał się za głowę.

– Tylko bez głupich żartów.

Zapakowałam Boba do Wielkiego Błękitu i kiedy dojechałam do domu rodziców, najpierw wyjrzałam przez szybę.

– Zawsze wiemy, że to ty – powiedziała babcia. – Ten samochód słychać na dwa kilometry. Tylko bez głupich żartów.

– Gdzie masz kurtkę? – zapytała mama. – Nie jest ci zimno?

– Nie miałam czasu, żeby zabrać kurtkę – wytłumaczyłam. – To długa historia. Na pewno nie zechcecie tego słuchać.

– Ja chcę – oświadczyła babcia. – Założę się, że jest niezła.

– Najpierw muszę zadzwonić.

– Dzwoń, a ja już podaję do stołu – powiedziała mama. – Wszystko jest gotowe.

Poszłam do kuchni i zadzwoniłam do Morellego.

– Chciałam cię o coś prosić – zaczęłam, kiedy odebrał.

– Jasne. Uwielbiam, jak masz wobec mnie długi wdzięczności.

– Chciałabym, żebyś przez jakiś czas zajął się Bobem.

– Ale nie jesteś w zmowie z Simonem?

– Nie!

– Więc o co chodzi?

– Pamiętasz o tych tajnych informacjach, których nie możesz mi powierzyć?

– Tak.

– Teraz to ja nie mogę ci tego wyjaśnić. Przynajmniej nie w kuchni mojej mamy. Babcia wpadła do kuchni.

– Czy to Joseph? Powiedz mu, że mamy dużego pieczonego kurczaka, ale musi się pośpieszyć, jeśli chce coś zjeść.

– On nie lubi pieczonego kurczaka.

– Uwielbiam pieczone kurczaki – odparł Joe. – Zaraz tam będę.

– Nie!

Za późno. Wyłączył się.

– Połóżcie dodatkowe nakrycie – poprosiłam. Babcia siedziała przy stole i wyglądała na zmieszaną.

– Czy to ma być talerz dla Boba, czy dla Joego?

– Dla Joego. Bob ma kłopoty z żołądkiem.

– Nic dziwnego – odezwała się babcia. – A te wszystkie suszone śliwki? Zjadł też opakowanie mrożonych płatów rybnych i torbę prawoślazu lekarskiego. Czekając na Louise, robiłam porządki w szafkach i wyszłam na chwilę do łazienki, a kiedy wróciłam, na blacie nie zostało nic.

Pogłaskałam Boba po łbie. Durny pies. Nie był ani trochę taki inteligentny jak Reks. Nie był nawet na tyle inteligentny, żeby zostawić w spokoju te śliwki. Jednak miał swoje zalety. Cudowne, piwne oczy. A piwne oczy mnie pociągały. Był też dobrym kompanem. Nigdy nie próbował zmieniać programów w radiu i ani razu niewspomniał o moim pryszczu. W porządku, przywiązałam się do Boba. Tak naprawdę byłam gotowa wydrzeć Mit-chellowi serce gołymi rękami, kiedy porwał tego psa. Do przytulania też był dobry.