Wyciągnął paproch kurzu, kawałek nitki i mały perłowy guzik.

„Jak to możliwe? Tyle pastowań, szorowania, sprzątania!” O śmierci Mirki wolałby nie pamiętać. Z tym niczego się nie porówna. Było to dawno, jakby w innym życiu. Miał wtedy pięćdziesiąt dziewięć lat, przyjaciół, zdrowie i poczucie siły. Wieczorami toczyły się telefoniczne burze mózgów: łapanie znajomości, wyszukiwanie lepszych lekarzy, kłótnie co do lekarstw i zabiegów. Minivanem Roberta Chodania wozili ją także do znachora, daleko, do Dobrynki koło Horodła. Agniecha sprowadziła nawet jakieś zioła o łamiącej język nazwie z salezjańskiego centrum misyjnego pod Buenos Aires. Potem, gdy nadchodził koniec, wszyscy, Guga, Gośka, Waldek Biały i Czarny, Ewa – Konewa biegali na zmianę do złowrogiego poniemieckiego szpitala w lesie za miastem, żeby nie była sama.

Rzadko przywoływał obraz Mirki. Rozpamiętywanie przeszłości kojarzyło mu się z bezużyteczną, niegodną realisty egzaltacją. Ile to przecież lat! Ściany na pewno nie pamiętały już jej obecności, drzwi, przez które przechodziła, zapomniały obrysu bioder, parciejące dywany – dotyku stóp.

Poznali się w akademiku, w kuchni, gdzie stawiał wodę na herbatę i odgrzewał konserwy. Pociesznie tupiąc, wbiegała po swój czajnik, a właściwie blaszany dzbanek do gotowania kawy zbożówki, z czerwoną pokrywką na zawiasku i wywiniętym dziobkiem, taki jakie można było kupić tylko w GSach. Była duża, czarnowłosa, o wielkich, cygańskich oczach i zanadto rumianych policzkach, w gruncie rzeczy nieładna. Studiowała geografię, pochodziła z Izbicy Kujawskiej. Traktował ją jak znajomą, zwyczajnie, bez pomieszanej z onieśmieleniem ekscytacji czy podwyższonej gotowości hormonów. Ich pociągi przyjeżdżały z przeciwnych stron, ale często, po świętach lub przerwach semestralnych, spotykali się na dworcu i wracali razem taksówką, za którą zawsze skrupulatnie płaciła swoją połowę. Mówiła mało, niewyraźnie, właściwie bąkała tylko pod nosem szybkie, urywane zdania.

Miał wtedy dziewczynę z tej samej co i on grupy na trzecim roku prawa. Przemieszkiwał trochę w swoim pokoju, trochę u Iwony w domu studenckim obok, przy Mickiewicza, dokąd przedostawał się po rynnie bądź na czworakach pod okienkiem portierki. Mirkę jednak widywał prawie codziennie. Pożyczali sobie cukier i papierosy, czasem jedno lub drugie jakąś stówę w godzinie potrzeby. Często wpadał też do niej z braku czegoś innego do roboty. Rozmowa była wyłącznie jego monologiem, kwitowanym tylko skinięciami głowy i kilkoma pojedynczymi wyrazami.

Poza godzinami zajęć w ogóle nie wychodziła z akademika. Podczas gdy współlokatorki śmigały po imprezach albo przepadały na długie tygodnie z powodu nowej love story, ona siedziała zawsze u siebie. Można ją było spotkać najwyżej w stołówce albo na drodze do Instytutu, podniszczonego pałacyku przy bocznej, zawsze pustej uliczce Fredry.

Zastanawiał się, co robi całymi dniami. Nigdy, przychodząc niespodziewanie, nie zauważył atrybutów kujoństwa – otwartych książek, kartek i notatników wypełnionych przejrzystym, okrągłym pismem. Nigdy nie grało radio, nie było też porozrzucanych ciuchów, szurniętych byle gdzie cieni do powiek, szminek i pędzelków od makijażu, niedopitej szklanki, nadgryzionej bułki. Pokój lśnił, pachniał mydłem, pastą do podłogi i tylko jedyny ślad – zagłębienie w kocu, wysiedziane miejsce na łóżku najbliżej drzwi, zaświadczało, że w ogóle mieszka tam jakaś żywa istota.

Po szóstym semestrze dwukrotnie oblał egzaminy z prawa zobowiązaniowego i spadkowego, stracił akademik, musiał powtarzać rok. Ojciec wpadł w szał, tupał, ryczał, wyzywał od pasożytów, żądał, aby przeniósł się do szkoły pedagogicznej w rodzinnym mieście.

– Jeśli nie możesz być kimś, to bądź, cholera, byle kim! Abyś tylko był! – wykrzykiwał wściekle, aż chłopcy kopiący piłkę na podwórku zadzierali głowy.

Irek postanowił wówczas w ogóle zrezygnować ze studiów i został konwojentem w wagonie pocztowym.

Na początku był szczęśliwy. Wyobrażał sobie, że oto Janusz, Afro, Radiowóz i inni wysiadują teraz na zajęciach, przysypiając, słuchają suchej gadaniny wykładów albo jak osaczeni krążą po dusznych korytarzykach wydziałowego gmachu, zwanego „Harmonijką” z powodu modernistycznej architektury z lat trzydziestych, a on tu pędzi przez Polskę, przez lasy październikowe, złote i nie musi pisać prac zaliczeniowych, nie zna, co strach przed kolokwium z postępowania cywilnego, oraz ma dokładnie gdzieś prostackie złośliwości docenta Pacuły. Rozdziela za to listy, układa sterty paczek, chwytając hausty cierpkiego powietrza, wyrzuca przesyłki prosto w wilgotny mrok zapadłych stacyjek, gdzie pociąg stoi najwyżej minutę. Dziś może być we Wrocławiu, jutro w Szczecinie i na dodatek płacą mu za to jakieś tam pieniądze, a wolność tętni stukotem szyn i wyciem wiatru na żelaznych mostach!

Pomiędzy nim a Iwoną zaczęło się jednak coś psuć. Jeszcze w czasie wakacji uciekli stopem nad morze, na dzikie wydmy za Pod dębiem. Jeszcze wczesną jesienią był u niej w Toruniu i po krótkiej, rozbrajająco tkliwej nocy wyjechał z radosnym obrazem świata, poczuciem sensu i pewności

każdego kroku. Pisał powściągliwe listy, skrzętnie ukrywając tęsknotę. Ale ona odpowiadała na nie coraz rzadziej, tłumaczyła się pracą magisterską, promotorem – wariatem, terminami oddawania rozdziałów. Kiedy wieczorami dzwonił z dalekich stacji, z cuchnących lizolem noclegowni służbowych bądź zapchanych ludźmi publicznych rozmównic – nigdy jej nie było albo nie mogła akurat podejść. Wysłał kartkę, że przyjedzie w piątek w połowie grudnia, podał godzinę. Już z alejki, ukośnie przecinającej park od placu Rapackiego, widział przez siąpiący, mokry śnieg, że w oknie pokoju dwieście dwa się nie świeci. Drzwi zastał zamknięte. Krążył naokoło akademika i wracał co pół godziny, stając oko w oko z ciemną szybą, zza której majaczył naklejony od środka znajomy plakat Lotu nad kukułczym gniazdem. Odruchowo pukał, wsłuchiwał się w milczenie za szklaną taflą pokrytą wypukłym wzorkiem i odchodził. Wreszcie, za trzecim czy czwartym razem zdecydował, że więcej tam nie przyjdzie. Choć wielokrotnie jeszcze przyszło mu bywać w okolicy, Iwony już nigdy nie spotkał.

Nie miał wtedy ochoty na wizytę u niedawnych kumpli i pół zimowej nocy, do najbliższego pociągu o trzeciej nad ranem, przesiedział u Mirki. Drobnymi łyczkami popijali smolistą herbatę „Chinar” i wermut, który przywiózł dla Iwony, palili na przemian jej caro i jego extra mocne. Z dołu, z klubu „Nawojka” dudniły basy Electric Light Orchestra. Powiedziała mu ni stąd, ni zowąd, że zawsze bardzo go lubiła, bo jest poważny, porządnie ostrzyżony i ma normalne, zwężane spodnie, a także, w odróżnieniu od swoich kolegów, nie wrzeszczy po pijanemu na schodach, nie demoluje umywalni ani nie uruchamia gaśnic pianowych.

Odtąd przyjeżdżał już tylko do niej. Zostawał na noc, jeśli okoliczności sprzyjały, to znaczy żadna ze współmieszkanek nie nocowała akurat w pokoju. Seks z Mirką był zwięzły i zdawkowy, tak jak jej sposób mówienia. Krótkie spięcie ciał, parę nieporęcznych ruchów na wąskim, skrzypiącym materacu. Jej twarz początkowo nabrzmiewała przerażeniem, nawet odrazą, które po kilku miesiącach związku przeszły w obojętność, jaka towarzyszy każdej pospolitej życiowej czynności.

Prawdziwa rozkosz nadchodziła dopiero później, gdy zdołali już wyplątać się z własnych nóg i rąk, gdy obsychał pot i można było spokojnie przywrzeć do siebie w szorstkim cieple pościeli, przesiąkniętej wonią pralni chemicznej.

Potrafili przez dwa dni nie wychodzić z łóżka. Przytuleni, wręcz roztapiający się w gorącej gładkości nagich ciał, wędrowali przez słodkie sny – półdrzemki, budząc się co jakiś czas i opowiadając szeptem do ucha niestworzone historie.

Wtedy Mirka na krótko traciła swoją małomówność. Poznawał jej świat, cały jakby wyścielony futrem, okryty półmrokiem, zaludniony postaciami puchatymi i miękkimi, które chciała dostrzegać w każdym człowieku. Zwykłe rzeczy miały tam dziwaczne nazwy, piosenki poprzekręcane słowa, imiona i nazwiska przestawione litery. Kapcie to były „tupki”, sweter „pinżaczek”, cukierki „kapaki”, szklanki „konfutele”, a on sam „Iraszek”. Denerwowało go to i jednocześnie powodowało niespodziewane przypływy czułości.