– Kłamiesz, przecież teraz siedzisz przy stoliku.

– I co mi z tego? No co mi z tego?!

– Nie możemy się dogadać, Iruś. Patrzymy na te świat, a każdy widzi co innego. Ja przynajmniej coś, cholera, przeżyłem, czegoś tam chciałem. Ty nie wiesz, czego chcesz, a właściwie tego chcesz, czego żaden ojciec nie może dać. Będziecie się tak pałętać aż do śmierci, plątać się w te wasze spodnie – płetwy, trochę tu, trochę tam, bez ładu i składu, z durną miną, krótką pamięcią, z pretensjami do wszystkich o wszystko. Moja reguła jest oczywista, zupełnie taka sama jak upływ czasu, ciążenie, wiosna po zimie. Zwyczajne: muszą być tacy, co umieją rozkazywać, i tacy, co umieją, cholera, słuchać. Zapomnicie o tym, a znikną kontynenty, zatrze się dzień z nocą, wszystko zleje się w jedno, zostanie tylko ogromne trzęsawisko. Ani lasu, ani wody, ani kawałka człowieka dobrego czy choćby nawet złego – tylko trzęsawisko. A jedyne odgłosy, jakie wszędzie będzie słychać, to, cholera, gulgotanie!

Zza nieczynnego, błyskającego niklem poniemieckiego szynkwasu z ukręconymi kurkami od piwa zadźwięczała muzyka; świszcząca, perlista, niepasująca ani do nastroju, ani do rozmowy.

Usiłował ją przekrzyczeć, dlatego mówienie wymagało takiego wysiłku, że aż chwiał się na boki i zapierał w podłogę, która jak miękka guma ustępowała pod obcasami.

– Brednie, dyrdymały! A ty mi zaraz wyjeżdżasz z „regułami świata”! Z czym jeszcze? Tobie się zawsze wydawało, że coś mądrego powiedziałeś, odkrywczego. Tak jest! Tymczasem każdy ksiądz ręce nad tym załamywał w kazaniach, socjologowie biadoleniem zapełniali hektary papieru, idioci przepowiadali Erę Wodnika… Ja sam już nie wiem, jak to powinno być z człowiekiem. Czy życie polega na tym, żeby układać się w foremki krępujące, co prawda, ruchy, ale zawsze nadające określony kształt, czy przeciwnie – rozbijać te foremki, naginać i tłuc, i być zawsze jak rozciapane ciasto… Ale najgorsze, że nie wiem też, jak to z tym w rzeczywistości jest, naokoło, u konkretnych ludzi, a nie w moralnych traktatach. Nigdy nie wiedziałem.

Ojciec wcale nie słuchał. Na powrót zogromniał. Górował nad nim, nad butelkami i talerzami, nad nieświeżym obrusem, pomarszczonym w przyćmionym świetle jak plastyczna mapa słonecznych wyżyn i cienistych dolinek. Nie musiał przekrzykiwać muzyki, uciszał ją słowami.

– Widzisz, Iruś, ja jestem, cholera, człowiek standardowy. Jeżdżę, tułam się po dworcach, hotelach, no bo muszę przecież. Narzekam na swój los, bo kto przy zdrowych zmysłach by nie narzekał. Do partii wstąpiłem, bo tak trzeba, ale komunę klnę po cichu – obejrzał się dyskretnie. – Chyba tylko taki, cholera, co nic nie widzi i nie słyszy, nie przeklina – dodał szeptem. – Bardzo się jednak cieszę, że Bóg daje mi zawsze możliwość jasnego wyboru, że nie zrzucił na mnie tego koszmaru zastanawiania się, dzielenia włosa na czworo, tych wszystkich przewrażliwień, pytań: co by było, gdyby…? Tylko człowiek standardowy, zwyczajny może być szczęśliwy. Szczęście to żadna tam utopia, żadnych zbiegów okoliczności do niego nie potrzeba ani, cholera, specjalnych talentów, nawet pieniędzy nie. Tylko wszystko w tobie musi się dobrze zazębiać i kręcić z odpowiednią prędkością. Wtedy widać, że świat jest piękny – tutaj albo w Górowie Iławeckim, we wsi Olszewnik czy na stacji Trypucie pod Białymstokiem, a nie w jakichś tam, cholera, artystycznych wizjach. Wtedy można mieć literalnie gdzieś filozofów, przemądrzalców, nawiedzone poetki…

Westchnął, ziewnął, zasłaniając usta, i zaczął zbierać do aktówki swoje papiery.

– Zobacz, Iruś, no zobacz, ile jeszcze roboty, ile roboty! Jak ja bym już chciał wrócić do domu, poleżeć na tapczanie z godzinkę, w telewizor popatrzeć… – zajęczał ni stąd, ni zowąd. – Mam pociąg do Prabut o osiemnastej czterdzieści dwie. Cały czas po tych pociągach, dzień w dzień, wieczór w wieczór, i tak bez końca!… Już tym smrodem przesiąkłem, umyć się lepiej nie mam gdzie… Zajadę na dwudziestą pierwszą. Potem jeszcze, cholera, kawał przez miasto po ciemku do hotelu. Ale środa dzisiaj, może takiego ruchu nie będzie, może będę sam w pokoju. Podrzemię trochę, poczytam sobie coś ciekawego w łóżku. O, „tygrysa” kupiłem, zobacz, Iruś – podsunął mu pod nos książeczkę ze znakiem tygrysiej głowy w kółku, zarysem siodełkowatej czapki z hackenkreuzem na okładce i z wydrukowanym gotykiem tytułem Gdzie jest oberleutnant Siebert?.

Wyszli na skwer przed dworcem. Padał deszcz ze śniegiem, wszędzie dookoła woda szemrała w rynnach, ciemność przesycała zgniła woń odwilży i mokrej blachy.

Przez otwarte na przestrzał drzwi spowitej mrokiem poczekalni dochodziły odgłosy sapania i uderzeń żelaznych drągów, widać było oświetlone peronowymi latarniami drżące, czerwone koła lokomotywy w obłokach pary, jak szpony dyszącego niecierpliwie krogulca, już, już mającego zerwać się

do lotu.

Ojciec machnął ręką na pożegnanie, za chwilę jego ortalionowy płaszcz z paskiem zwisającym swobodnym półkolem poniżej pleców zniknął w czeluściach stacyjnego budynku.

Muzyka za to pluskała i tętniła coraz głośniej.

Nieznośna lepkość pod brzuchem rozpłaszczonym na materacu pulsowała gorącem, a po grzbiecie ściekała wzdłuż kręgosłupa lodowatą strużką, powodując dygot wszystkich części ciała. Nie pomagał koc w poszwie twardej niczym litosfera, przemoczonej i zimnej.

Poranne światło było jak nóż przyłożony do czoła.

Przypomniał sobie nagle wczorajszy ból, więc leżał skulony, pełen strachu przed jakimkolwiek ruchem, mimo że listwa nierównego, zniszczonego łóżka wpijała się w lewy bok. Wybierał mniejsze cierpienie i pragnął je przedłużać, na ile to możliwe. Czym bowiem był ten malutki, niewinny ból, właściwie tylko ucisk, ćmienie, trochę silniejsze łaskotanie, wobec tamtego?

Tamten wyobrażał sobie jako ostrą falę wypiętrzającą się raptownie gdzieś w środku, między suchymi kłębkami nerek, wątrobą otłuszczoną żółtozielonym łojem, zwiotczałymi jelitami; jako słup potężnego ciśnienia podchodzący Pod gardło, rozsadzający szczęki, miazgowatą zawartość

czaszki, a potem maltretujący cale wnętrze gwałtownymi skurczami, darciem i kłuciem.

Zaczynały wtedy wołać jakieś głosy, przebiegały niezgrabne, człekokształtne fantomy, lśniły obrazy widziane kiedyś naprawdę albo w telewizji. Wówczas usiłował oszukać własną uwagę, myśleć tylko o nich, chwytać się czegoś w beznadziejnym odruchu. Ale nic z tego – kiedy ból przychodził, czas tracił znaczenie, rzeczywistość brała nogi za pas, pozostawiając łóżko z białym podłużnym kształtem zawieszone w próżni.

Wolał zatem nie otwierać oczu, bezwiednie uciekał od dnia, z wysiłkiem naciągając pościel na głowę. Pod kocem oddychał ciężko powietrzem, w którym nie czuł niczego cielesnego, fizjologicznego, co mogłoby wzbudzić obrzydzenie do samego siebie – jedynie duszącą woń kurzu.

Muzyka puchła i potworniała, stawała się już nie do wytrzymania.

Wiedział, że za chwilę będzie musiał podjąć jakąś decyzję, przyjąć ryzyko ruchu. Odwlekał ten moment jak najdłużej, ale wreszcie z powrotem wysunął głowę ponad krawędź koca i podniósł powieki.

Słońce, oślepiające i czerwone, świeciło prosto w okno, rzucając na wyblakłe nieco kafelki pasiaste cienie żaluzji. Klimatyzacja była zepsuta, od tej strony bił żar, od przeciwnej wionęło Syberią, szron osiadał na umieszczonych wysoko pod sufitem wylotowych kratkach. Sąsiad obok, mając za nic łomot docierający z korytarza, chrapał w najlepsze i pogwizdywał przez zatkniętą do nosa rurkę. Podobnie inni, naprzeciw i koło drzwi.

Ostrożnie, centymetr po centymetrze, zaczął zmieniać ułożenie ciała. Przesuwał punkty ciężkości nogi, układał odrętwiałe po nocy ramiona tak, żeby choć przez parę sekund mogły służyć jako podpora. Niewidzialna granica była tuż tuż. „To gorsze niż przepaść – myślał. – Tam przynajmniej można za coś się złapać, spojrzeć pod stopy albo spojrzeć w niebo”. Przed ostatnim, decydującym dźwignięciem wstrzymał oddech ze strachu i zagryzł wargi.