Nigdy nie chorował, nie przeżył żadnych tego rodzaju doświadczeń. Kiedy przed paroma laty zdarzyło mu się lekko przeziębić, nie umiał nawet skorzystać z badania lekarskiego za pośrednictwem modemu.

Mądra samotność nakazywała być blisko ludzi. Dawał się zapraszać na chwilę, częstować w kuchni kawałkiem sernika, ze zrozumieniem wysłuchiwał politycznych racji albo opowieści o tym, jak się powodzi synom i córkom. Młodsi sąsiedzi zostawiali u niego dzieci, czasem wychodził przed blok i rozmawiał z każdym, kto miał ochotę przystanąć trochę dłużej.

Płomyk choroby zaczął się tlić pół roku temu. Początkowo był to tylko niepokój, narastające nagle złe przeczucia, niweczące wszelkie plany, odsuwające na bok pogodne wyobrażenia o przyszłości. Zainteresowały go wtedy wróżby. Nie jakiś tam okultyzm, tarot, nowa metafizyka, ale zwyczajne, dziecinne wyliczanki. Ze wstydem i biciem serca odmierzał krokami odległość do krawężnika czy najbliższego słupa i mamrotał na przemian: „Wszystko w porządku”, „Będzie kiepsko”, „Wszystko w porządku”, „Będzie kiepsko”, albo dochodząc do ulicznych świateł, mówił sobie: „Jeżeli zdążę przejść przy zielonym, to…” Wyniki raz pocieszały, innym

razem napawały lękiem. Potem pojawił się ucisk w dolnej części kręgosłupa, przypadłość mało uciążliwa, bezbolesna, a więc łatwa do akceptacji, zupełnie zanikająca przy pewnym sposobie ułożenia nóg.

Wtedy właśnie mieszkańcy domu otrzymali jednobrzmiące pisma, których spodziewali się od dawna. Na swoim ekranie, w czerwonym tekście sygnowanym jako MI (Most Important) i opatrzonym rysunkiem zaaferowanego ludzika łapiącego się za głowę, przeczytał:

Po trzech kontrolach stanu technicznego Twojego budynku, przeprowadzonych kolejno w grudniu ub.r., lutym i kwietniu br., stwierdziliśmy groźbę katastrofy budowlanej i zagrożenie Twojego bezpieczeństwa. W związku z tym przyznaliśmy Ci apartament przy projektowanej Alei 21 nr 14/645. Do czasu wybudowania tego lokalu oddajemy Ci w użytkowanie lokal zastępczy – VIII Rejon Socjalny, domek przenośny 2842C. Termin zasiedlenia – do 10 sierpnia br. Warunki finansowe zostaną ustalone po zasiedleniu…

Dalej następowały kody dostępu do informacji kontrolnych, podstaw prawnych itd. „To pewnie gdzieś koło Kaplityn, tam teraz przenoszą”, zauważył tylko beznamiętnie i cała sprawa przestała go obchodzić.

Natomiast ucisk kręgosłupa coraz częściej zastępowało rwanie i kłucie, jakby temu czemuś obcemu, co najwyraźniej osadziło się gdzieś na dnie ciała, wyrastały żądła. Jedynie przy pierwszym ataku pomogły tabletki, które dała mu gruba pani Rafalska z dołu. Później, skurczony na wersalce, musiał coraz dłużej czekać z zagryzionymi wargami, aż dolegliwość minie.

Którejś nocy zerwał się przerażony i mokry od gorącego potu – ból pożerał już wszystko, nie pozwalał spać, myśleć, robić czegokolwiek.

Został bezbronnym zakładnikiem bólu. Przeżył tak trzy tygodnie, nie odróżniając dnia od nocy, w nadziei cudu uciekając z sypialni do dużego pokoju i z powrotem, łykając masę środków nasennych, które sprawiły tylko, że leżał jak stara kłoda, pod którą rozpalają ogień. Skapitulował. Nic nikomu nie mówiąc, wezwał pogotowie.

– Ale z ciebie karteczka, nie mężczyzna – powiedział ogromny pielęgniarz i na rękach, jak dziecko, zniósł go z czwartego piętra. Drugi zatrzasnął drzwi mieszkania. W ciszy klatki schodowej pożegnał go metaliczny odgłos, znajomy od ponad pół wieku.

Przed gabinetami lekarskimi zastał tylko jedną pacjentkę. Nie mogła usiedzieć spokojnie na białej ławeczce. Przytupywała, plaskając kapciami o posadzkę, a jej chude ręce gięły się w tanecznych ruchach. Głowa trzęsła się i kręciła, jakby owładnięta transem, tak że krótki, siwy jeżyk przypominał z daleka srebrzystą aureolę. Żując gumę, śpiewała. Po cichym hallu roznosiły się świsty naśladujące gitarę, strzelanie palcami i cmokanie – niby uderzenia bębnów.

– Przepraszam, czy tu przyjmuje doktor Tubiełło? – zapytał.

– Dokładnie – wymlaskała. – A czy już przyszedł? – Dokładnie.

– Więcej nikogo nie ma? – rozejrzał się. – Dokładnie.

– Pani też do niego?

– Pani?… Może „waćpani”? – wybuchła śmiechem pogardliwie ostrym i nosowodychawicznym. Pierwszy raz zaśmiała się tak Janis Joplin na koniec utworu Mercedes Benz, potem powtarzały to samo niektóre inne gwiazdy, a następnie kilka pokoleń dam chcących uchodzić za osoby nietandetne, acz zachowujące przymioty naturalnej spontaniczności.

Wzruszył ramionami i zajął się studiowaniem tabliczek przy drzwiach poszczególnych gabinetów. Kryspina Greile, Justyn Sztuk – Pocierała, Roger Ro Rogalla – brzmiały umieszczone tam nazwiska. Były także inne, bardziej swojsko brzmiące; zawadiackie: Szurka Pierekocił, jak dusza rozlewna słowiańska: Cudko Nowaczko, oraz jedno z rozmysłem wyrafinowane: dr Kontrapost Thui Sarathakos.

– Ty! – dobiegło go zza pleców- Pamiętasz ten numer Offspringsów?

Towarzyszka wystrzeliła z ławki jak torpeda, tupnęła kilka razy i potrząsając kolczykami, które ledwo trzymały się w zwiotczałej skórze uszu, nosa, warg, wydała z siebie długi, modulowany jęk, zakończony dudniącym burkotem. Rozchełstany szlafrok odsłonił pofałdowane, wpółzatarte tatuaże pod szyją: orchidee, motyle, pucołowatą twarz Buddy.

– Nie znoszę tej mody na ciągłe zmienianie nazwisk – irytował się, przerywając niegrzecznie. – Nie można wymówić, takie rzeczy wymyślają. Trudno dojść, kto jest kto, nawet czy kobieta, czy mężczyzna. Żeby choć raz na jakiś dłuższy czas, ale ludzie to robią parę razy do roku. W ogóle, wszędzie, na każdym kroku ta idiotyczna maniera nieustannego zmieniania! Słyszałem, że to bardzo drogo kosztuje. Niektórzy cały majątek oddadzą, żeby się tylko popisywać.

– Faaacet! – zachichotała jeszcze raz, obrzucając wzrokiem całą jego mizerną powierzchowność. – A po co komu nazwisko, jeżeli każdy ma adres modemu? Nazwiskami

też się można bawić, jak wszystkim, i jest ekstra! – Wykonała nowe taneczne pas.

Kiedy otworzyły się jedne z wielu drzwi i pielęgniarka poprosiła go wreszcie do doktora Tubiełły, usłyszał za sobą śmiech:

– Leć, facet! Jesteś wylepisty na piękny pokój. Wylepisty!

Doktor Sabin Tubiełło oczekiwał na środku przyciemnionego, chłodnego gabinetu, bawiąc się niebieską kulką, którą przerzucał z dłoni do dłoni. Grzecznie przeprosił za zwłokę, dodając tonem usprawiedliwienia:

– Musiałem wziąć dzisiaj dodatkowy dyżur, zatem trzeba było wołać wizażysty. Mam szacunek dla swoich chorych, nie mogę wyglądać stresujące.

Rzeczywiście, jego młoda jeszcze twarz była jak brzoskwinia w południe, końce skośnych brwi zataczały regularne łuczki, a delikatne pokrycie powiek i policzków grało symfonię różowości.

– Pan Ireneusz Słupecki. Wdowiec. Emeryt. Urodzony 1956. Płeć… No, bez przesady – łypnął okiem ze zrozumieniem. – Czy był pan leczony na AIDS? Czy miał pan złamania otwarte albo zamknięte? Czy przechodził pan choroby zakaźne? pytał rutynowo, mimo że wszystkie dane przesuwały się na monitorze wiszącym nad biurkiem.- Kim pan był, panie Ireneuszu, przed emeryturą?

– Nikim. Kasjerem. Dzieciństwo dobrze pamiętam, ale z tamtych czasów już nic.

– Bardzo się cieszę, że pan jest taki kontaktowny, mamy duży temat do rozmowy, chyba się pan domyśla?

Słowo „pan” Tubiełło wypowiadał jak rzadko kto w tych czasach, zupełnie naturalnie, bez ironicznego wymuszenia. Irek powoli zaczynał przystosowywać się do krępującej atmosfery, skłonny był nawet obdarzyć zaufaniem tego przybranego w nieskazitelną biel człowieka z innego wymiaru.

Doktor objął go ramieniem, podprowadził do kozetki, ułożył najpierw na brzuchu, potem na plecach. Czytniki tym razem były większe, ich przyleganie i gładkie ocieranie się o skórę sprawiało przyjemność. Aparatura szumiała uspokajająco, wyświetlając kolumny różnobarwnych znaków, na co Tubiełło reagował nerwowymi skokami ręki po piętrowej klawiaturze, przypominającej organowe manuały. Trwało to dobre dwa kwadranse, po czym Irek mógł zapiąć piżamę i z wysiłkiem usiąść.