Zaszeleściły wymiętoszone prześcieradła, jęknęły sprężyny; zwycięstwo zostało osiągnięte – leżał na plecach.

Dyszał z ulgą, ocierając rąbkiem koca spocone czoło.

Radość trwała jednak krótko. Przyszło to, czego przed chwilą bał się tak bardzo. Kłucie gdzieś od dołu, z pachwin i kości ogonowej rozchodziło się po całym organizmie jak roztopiony metal, wlewany do każdej komórki.

Znowu nie wiedział, gdzie jest, choć muzyka porażała, siłą wbijała się w uszy.

Zacisnął powieki i odrzucił głowę do tyłu, między pręty łóżka. Znowu pot, wilgoć, przed którą nie ma schronienia, zimna, kleista powłoka.

Ból, jak zawsze, unieważniał otaczającą doczesność, kazał mu widzieć kłębowisko węży zamieniających się w trące o siebie łańcuchy, piasek sypany do wody, niezidentyfikowane czarno – białe twarze, nie wiadomo czemu – opuszczony dworzec w Jezioranach. „Stracić przytomność! – zaklinał w duchu. – Stracić przytomność! Albo jedno, albo drugie. Najgorzej tak… pośrodku”.

Nagły chłodny podmuch powietrza na brzuchu i udach przywrócił mu jednak poczucie rzeczywistości.

Jakby przez fioletową mgłę zobaczył trzy postacie. Stał nad nim lekarz, wysoki, barczysty, obok jakaś czarnoskóra dziewczyna z węzełkami kolorowych koralików opadającymi na czoło i ramiona. Stara, ogolona na łyso pielęgniarka podnosiła do góry jego koc.

– Zsikał się? – zapytał doktor, uważnie oglądając posłanie. Miał wyrazisty, świeży makijaż, mocno zaznaczone skośne brwi, powieki i twarz pociągnięte niebieskawym, trochę świecącym makeupem.

– Nie może być. On nie z takich – odpowiedziała pielęgniarka.

– Ale beciki mu zmień. Ire… Pan Ireneusz Słupecki? – pytał dalej, widząc, że otworzył oczy. – Wiek pański?

– Dziewięćdziesiąt jeden – wychrypiał, łamiąc opór języka sztywnego jak drewniany klin.

– A…to odległy, szacowny…Ale, widzę, jakiś taki mało malowniczy pan dzisiaj.

Dziewczyna wystukała parę wyrazów na notatniku przyczepionym do dłoni.

Zaglądali mu do oczu, naciągając palcami papierową skórę na policzkach, potem ściągnęli piżamę. Kazali podnieść ręce, dziewczyna schwyciła je za nadgarstki jak dwa suche badyle, a lekarz z kamienną miną przystąpił do opukiwania miejsc pod pachami.

– Boli mnie, nie mogę już wytrzymać – skarżył się tymczasem tonem żałosnym i skrzekliwym. – Może by chociaż jakąś tabletkę mocniejszą… Rozwala mnie, naprawdę, nawet nie umiem opowiedzieć…

– Hm… Na to nie ma, proszę pana, żadnej tabletki. Nic panu nie da żadna tabletka – odrzekł badający spokojnie, ale z nutką pretensji w głosie.

– No to może by… ja wiem?… – zawodził – jakiś zastrzyk chociaż. I ta muzyka taka okropna…

– Denerwuje? Zaraz ściszą, zaraz ściszą. – Dotknął go poniżej piersi czytnikiem przypominającym dawne pieczątki z kulistą rączką, przytrzymał parę sekund i wpatrywał się w mały ekranik, który otworzył jak książkę. Stanął przy tym bokiem do słońca, a jego makijaż, przedtem błękitny, teraz zaczął się mienić barwą karmazynową.

Muzyka rzeczywiście ucichła i można było mówić normalnym głosem.

– Panie doktorze, może by choć zastrzyk jednak… – nie dawał za wygraną.

Lekarz spojrzał na niego z wyrzutem.

– Popatrz, Gudrun – zwrócił się do dziewczyny. – Pacjent, jak zwykle, wie lepiej ode mnie, czego mu trzeba. A ja panu powtarzam: nie ma żadnego zastrzyku na pańską chorobę. Ja nie mam, nikt nie ma. Jakby lekarz miał zastrzyki na wszystko, to Pan Bóg przestałby być potrzebny.

– Tak mnie boli, żeby tylko choć trochę znieczulić, chociaż na pół godziny, żebym odpoczął… – jęczał trochę na wyrost, bo atak powoli mijał, ale nie wypadało wycofywać się z prośby.

– Czy pan wie, co to jest zastrzyk przeciwbólowy? Czy ja mogę panu na przykład zmniejszać napięcie mięśni gładkich, jeżeli one już dawno przestały być gładkie i wyglądają jak gąbka, nerwy prawie noradrenaliny nie wytwarzają ani w ogóle niczego i są jak siatka pocięta nożycami? Żebym chociaż wiedział, co konkretnie pana boli. Dotykam jednej rzeczy, zaraz odzywa się inna. W takim stanie nawet po morfinę ani nowokainę nie sięgniemy, bo udusi się pan, i tyle. Cierpliwości, tylko co nieco cierpliwości! – Uniósł brwi i zrobił minę człowieka zmuszonego do pozostania na stałe w labiryncie, z którego nie można znaleźć wyjścia.

– Ja nie wytrzymam – bełkotał Irek zrezygnowany.

Lekarz znów popatrzył na swój ekran i podsunął go Gudrun, której granatowe wargi uśmiechnęły się zimno. Rozmawiali przez chwilę półgłosem, kiwając głowami.

– Czy pan jest mobilny? Tak? To proszę po południu do gabinetu. Piętro niżej, numer czterysta szesnaście – polecił, wychodząc.

Obchód był zakończony. Sprzątaczka, jak co dzień rano, spryskała posadzkę płynem o ziołowym zapachu, a mały grubasek z obsługi wciągnął popiskujący wózek i rozdawał wszystkim foremki ze śniadaniem. Będącym na diecie czerwone albo żółte, zależnie od wskazań, innym białe. Rozległy się odgłosy zdzierania foliowych wierzchów, chlapanie wodą przy umywalce, rozmowy; ktoś szurał znoszonymi kapciami.

Sąsiad ziewnął kilka razy, podniósł się ze zgrzytem sprężyn i usiadł na łóżku, dyndając bosymi nogami. Miał szkarłatny dres, siwe włosy zaplecione w kucyk i rześkie spojrzenie. Wyglądał najwyżej na siedemdziesiąt lat, na pierwszą starość.

– Pan Irek, słyszałem… – zagadał, przytrzymując rurkę nadal sterczącą z nosa, zakończoną spłaszczonym pojemniczkiem, który akurat wpychał sobie do kieszeni. – Bartek jestem! – z miejsca przeszedł na „ty”.

Przewrócił się na bok i podał mu czubki palców lewej dłoni, lękliwie wystawiając ją spod koca.

– Nie mogę nic jeść – poskarżył się.

– No widzisz, ale mówić możesz. Wczoraj, jak cię przynieśli, nic, kurczę mać, nie reagowałeś, chociaż miałeś oczy cały czas otwarte. Już się wydawało, że jesteś mente kaptus.

– Jak myślę, to nie mogę mówić.

– Ha, ha!… Dobre! Słyszysz, Żebujka?! – krzyknął do faceta wyciągniętego na łóżku pod samym oknem i smażącego się w upale. – „Myślę, więc nie mogę mówić”! Czadowny łeb, co nie?

– Powiedz, powiedz mi jeszcze, czemu oni tę muzykę tak mordują. Ciągle coś pluszcze, zgrzyta, kotłuje. Jakby mi ktoś szpile wsadzał…

– Nerwusek jesteś! Czyś ty nigdy na nic nie leżał? Muzyczka jest dla oznaczania pory dnia i dla terapii podobno. Ponosi cię, co? Kiepsko…

– Tak naprawdę, to bolało mnie strasznie, teraz też boli, może nie tak, ale paskudnie boli, paskudnie…

– Żebujka to koleś z jednej załogi, z Jagiellońskiej. Pięćdziesiąt lat go nie widziałem, no i żeśmy się spotkali. Tutaj, kurczę mać! Najbardziej zajebisty początek wakacji w życiu! Tobie co jest?

– A tobie co?

– Woreczek mi wycinali. Przedwczoraj już miałem wyjść, ale jeszcze coś nie tak. Robili mi aż sześć testów i ciągle komputer się nie chce wyzerować, ciągle coś wyrzuca, a oni, kurczę mać, dobrze nie wiedzą, czemu. Na razie mnie dotleniają – podniósł dwoma palcami rurkę. – Może dzisiaj będzie OK. I wtedy baj, baj.

Irek poruszył się pod kocem.

– Ja? Ja mam chyba „chorobę główną” – wydusił.

– No więc dlatego tak ten Tubiełło ci się przyglądał, tak macał, tak się wgapiał w ten swój instrument… Rzadko kim się tyle zajmują. Normalnie to już na diagnozie popodłączają docięte kable, wprowadzą czujniki we wszystkie dziury, odczytają informację, sprawdzą jeden raz, drugi. A potem Przetworzenie, optymalizacja, procesor wyrzuca, jakiego

zabiegu albo jakich lekarstw i w jakiej ilości potrzeba. Teraz mato kiedy człowiek ma cokolwiek do gadania.

– Kto to ten Tubiełło?

– Sabin Tubiełło, lekarz, który cię dzisiaj badał. – Jaki tam Tubiełło, Tubiełło! – odezwał się Żebujka

spod okna. – Zwyczajnie, Bielewicz Stefan, i tyle. Mój stary z jego dziadkiem zapieprzali na warsztacie w „Agromie”.

Bartka coś tknęło i zrobił przerażoną minę.

– Tak cię oglądał, tak obstukiwał, jeszcze przyprowadził tę śliczniusię, jak jej tam… A może oni cię będą chcieli wziąć na piękny pokój? Uhuhu, bracie… – nie dokończył i zajął się poszukiwaniem bamboszy pod łóżkiem.