nie, brązy, potem więdnięcie, znów gołe wiechcie i znów wszystko od początku. Cztery pory roku w dziesięć minut.

Irek bał się takich miejsc, z doświadczenia wiedział, że bardzo łatwo można było tu zabłądzić. Przedtem, kiedy jeszcze urządzał sobie długie spacery, często już po paru minutach nie poznawał przecznicy, w którą skręcił, nie umiał odnaleźć przystanku autobusowego, sklepu, z którego właśnie wyszedł i tylko zdążył się odwrócić. Ściany, dachy, framugi, nawet najmodniejsze ubrania przechodniów wciąż zmieniały zabarwienie, jedne wolniej, drugie szybciej, układając niepowtarzalne kompozycje, tworząc z tego, co prawdziwe i dosłowne, oraz tego, co ulotne, nieuchwytne, trwające ułamki sekund, jakąś niepojętą całość, wartość wyższą, której nigdy nie zrozumie zbłąkany pielgrzym minionego czasu.

Za skrzyżowaniem z Warszawską wjechali w Obrońców Tobruku. Po obu stronach szerokiej ulicy ciągnęły się opustoszałe kwartały wpół zrujnowanych bloków, w głębokiej ciszy i w beznadziejnym uporze trwających jeszcze pod naprawdę pustynnym słońcem i rozprażonym niebem. Obowiązywał zakaz zatrzymywania, dawne drogi dojazdowe zagrodzone były żelaznymi słupkami. Całe osiedle obwiedzione parkanem z białoczerwonych policyjnych taśm, porozrywanych gdzieniegdzie i zwisających smętnie. Billboardy ustawione co kilkaset metrów pokazywały ruchomy obraz spadającej lawiny betonowych złomów ze sterczącym, powykręcanym zbrojeniem oraz ostrzegawczy napis: „Betonowa śmierć! Wstęp wzbroniony!”

Niektóre budynki były jeszcze całe, pod dachem, choć z niebezpiecznie wybrzuszonymi ścianami, pochylone i zapadnięte w środkowej części. Z innych domów powypadały pojedyncze płyty i leżały naokoło, obrośnięte trawą; te wyglądały z daleka jak rozprute plastry miodu. Tu i tam bloki zamieniły się w zupełne rumowiska, jakby po uderzeniach bomb. Dachy i stropy osiadły na sobie, niekiedy tylko strzelała w górę samotna szczytowa ściana z resztkami rozpaczliwie uczepionych na drutach betonowych elementów. Pawilon handlowy „Samba”, stojący kiedyś najbliżej głównej ulicy, zawalił się w taki sposób, że pozostał po nim niemal regularny czworobok równo ułożonych płyt, przypominający z daleka opuszczony, zarośnięty perzem magazyn materiałów budowlanych. Nigdzie nie było też okien, czasem tylko wystawały na zewnątrz zgniłe kawałki ram, przez puste dziury prześwitywało szare od upału niebo. Park szkieletów.

Łopuchy, gąszcze chwastów były wszędzie. Wciskały się w szczeliny popękanego asfaltu, atakowały szaloną zielonością puste podjazdy dla samochodów, bezludne podwórza, gdzie grały w słońcu dywany rozbitego szkła, buszowały po rozwalonych śmietnikach i hałdach betonowego gruzu.

Martwota tego miejsca miała jednak charakter pozorny. Irek wiele razy czytał o grupkach zbuntowanej młodzieży, o bezdomnych, czyli tzw. outsach ciągnących tutaj po zmroku i kontynuujących przyjemności dnia w piwnicach. Jeśli dobrze się przyjrzeć, można było dostrzec ścieżki wydeptane między ruinami, kolorowe szmaty w kilku oknach, kupy śmieci, opakowań po jedzeniu, nawet dziecięcy wózek przy porośniętych ostami schodach. Gdy kiedyś przejeżdżał tędy nocą albo ciemnym, zimowym popołudniem, widywał mdłe światełka migocące w różnych częściach tego czarnego kretowiska.

Pokonali jeszcze kilka skrzyżowań, z trudem minęli zapchane zjazdy do hipermarketów i wydostali się na trochę

swobodniejszą ulicę, która kiedyś była wylotową arterią, a teraz prowadziła tylko w stronę relokowanych, peryferyjnych dzielnic.

Bertone wtoczył się wreszcie na znajomy parking i zatrzymał przy trzepaku. Wszechwłoga wypuścił Irka, zapowiedział, że wróci po niego wieczorem.

Ustawione w pięciokąt bloki na pierwszy rzut oka wyglądały zupełnie zwyczajnie, jak przed chorobą, przed szpitalem. Zdziwiła go jednak cisza, szczególny bezruch, zdający się przylegać do wypalonych słońcem trawników, oblepiać ściany o barwie żużlu.

Wszystkie okna naokoło były pozamykane, pozbawione firanek i żaluzji, straszyły połyskliwą czernią szyb. Jak sześćdziesiąt lat temu, gdy puste lokale czekały na zasiedlenie przez szczęśliwców, którzy dostali przydział.

Nikt nie biegał po piaszczystym podwórku, o mury nie dudniły głuche uderzenia piłki, nie odbijał się wrzask dzieciaków i zgrzytanie przedpotopowej huśtawki. Przed śmietnikiem wyrosła potężna góra papierów, szmat, połamanych mebli, nad chodnikowymi płytami drgały fale gorącego powietrza.

Idąc do swojej klatki, spotkał Natalkę Dobkowską. Wyprowadzała psa, jak gdyby nigdy nic. Znał ją od pół wieku, pamiętał jako dziewczynkę, bawiącą się z jego córką w sklep przy starej budce telefonicznej, długonogą licealistkę, wiecznie spóźnioną na autobus, poważną osobę z wózkiem na sobotnich spacerach w towarzystwie męża, który potem wyjechał do RPA i przeprowadzał rozwód za pośrednictwem Internetu.

– O, już pan jest? – ucieszyła się. – Mówili, że to takie poważne, a tu kilka dni i zdrowy!

– Martwo wskazał na opustoszałe domy.

– Wynoszą się wcześniej. Im wcześniej, tym łatwiej wykołować jakieś porządniejsze miejsce. Jacewicz załapał się podobno na domek w cieniu, Komoniewscy, ci młodzi, spod jedenastki, byli tu wczoraj i mówili, że mają aż dwa kontenery. Matłokowa poszła do brata pod Toruń, a Rafalscy wyjechali do Niemiec.

– A ty?

– Pojutrze wnuk mnie przewozi. Pan też Kaplityny dostał?

– Też, też… Ale przecież cały miesiąc do tego sierpnia. Przesadzacie chyba.

– Niektórzy jeszcze mieszkają, widziałam parę okien oświetlonych, chociaż nocami w całej dzielnicy ciemno i cicho jak pod wodą. Strach. Nie zapalają już latarń. Koziejko mówił, że niedługo prąd i gaz będą wyłączać. Tam dalej, na Hanowskiego, koło poczty, podobno wszystko już odcięte. To dobrze, że pan też do Kaplityn, ktoś znajomy będzie blisko, bo córka jest w Brąswałdzie, w V Rejonie, z Nagórek tam przenosili. Spotkamy się, będę przychodziła do pana pogadać.

– Na pewno tak.

Powoli wspinał się na czwarte piętro. Idąc, często przystawał przy uchylonych okienkach i dyszał ze zmęczenia. Dziwne echo towarzyszyło jego ciężkim krokom, nigdy przedtem nie słyszał tu takiego. Dźwięki inaczej rozchodzą się tam, gdzie nie ma ludzi. Obejmują władzę nad przestrzenią, mnożą się, groźnie dudnią w uszach.

Mijając kolejne drzwi, czuł, że za lakierowaną powierzchnią kryją się tylko terytoria pustki, surowe wnętrza prostopadłościanów, odarte z dekoracji koryta rzeki czasu, betonowe ramy ludzkich losów.

Z ciekawości nacisnął klamkę pod piątką, u Guzdańców. Było otwarte, jak zresztą pewnie wszędzie. Zabrali wszystko, nawet panele podłogowe i kafelki z łazienki, nawet muszlę, krany, zamki, parapety, nie mówiąc o kuchence i wyrwanym ze ściany klimatyzatorze. Głupia nadzieja zawsze każe wygnańcom unosić ze sobą rekwizyty zwykłego życia.

Własne mieszkanie przywitało go żarem. Wiekowa lodówka wyła na najwyższych obrotach, zmieszany z kurzem słoneczny blask raził oczy, świeczka, tkwiąca od niepamiętnych lat w glinianym lichtarzu, zgięła się wpół jak zwichnięta łodyga. Otworzył okna, zaciągnął zasłony, wylał do ubikacji spleśniałą herbatę. Wersalka była rozbebeszona, kołdra na podłodze, obok rozsypane lekarstwa. Pozbierał to wszystko, poukładał i opadł na krzesło spocony, dygocący od wysiłku. Ogarnął go jednak spokój, poczucie ładu, spełnienia, jakie się ma po powrocie z podróży. Wyobraził sobie, że właśnie przyjechał z daleka, a dom, jak kiedyś, otwiera ramiona, aby go nakarmić, dać mu strugi wody dla odprężenia utrudzonego ciała, chłód świeżej pościeli i dobry sen.

Domy starych ludzi są zgliszczami ich minionych światów. Trwają tam na posterunku resztki otoczenia: zużyte przedmioty, brzydkie meble, sfilcowane ubrania, do niczego już nieprzydatne drobiazgi.

U Irka też nic się nie zmieniło od końca ubiegłego wieku, oprócz kilku urządzeń niezbędnych do normalnego bytowania. Rozklejone, zwichrowane regały i szafy stały wciąż na tych samych miejscach, miał wrażenie, że nie dadzą się oderwać od muru, w który wrosły ze starości. Kanapa i dywan straciły barwę i desenie, trudno było je odróżnić od podłogi, kiedyś błyszczącej, teraz podobnej do wypłowiałe