Tubiełło rozlał herbatę. Pociągali milcząc, Irkowi trzęsły się ręce, lecz jednocześnie gdzieś na dnie rósł dziwny spokój, nawet wrażenie przyjemności przebywania w tym wnętrzu, chłodnym, białym, jakby ulepionym ze świeżego śniegu. Doktor gniótł swoją kulkę, odbijając ją co jakiś czas od posadzki, i trwał zasępiony, zasłuchany w monotonny szum klimatyzacji oraz ciche odgłosy włączonych urządzeń. Nagle ocknął się jak ukłuty szpilką, zrobił kilka gimnastycznych ruchów rękami i podsunął Irkowi mały czytnik głosu.

– Musimy załatwić papierki. Niestety. Ja będę pytał, pan niech odpowiada.

Zaczął od dokładnego sprawdzenia numeru modemu, potem padły pytania o życiorys, zawód i przebieg zawodowej kariery, rodzinę, choroby. Irek odpowiadał sucho i rzetelnie, rubryki na ekranie wypełniały się równymi szeregami wyrazów. Niekiedy urządzenie przerywało, migało na czerwono, łączyło się z jakimiś bazami danych, z Urzędem Miejskim, ze sztabem wojskowym, z funduszem emerytalnym, weryfikowało informacje, wprowadzało poprawki. Trwało to długo, było męczące.

Tubiełło zapytał o sytuację mieszkaniową.

– Do początku sierpnia mam czas – odburknął, zrezygnowany.

– Czyli relokacja? A dokąd?

Doktor otworzył mapę okolic i, słuchając wyjaśnień, pomarańczowym kursorem wskazał VIII Rejon Socjalny. Zaraz też wyświetlił obraz – długie na kilometr, rozciągnięte prawie po daleką linię lasu rzędy kontenerów, piach, droga z betonowych płyt przez środek, gromadki dzieci. Wszędzie

pojazdy, poupychane, gdzie się da, sklep, obok duża prowizoryczna budowla, chyba namiot, oznaczony świetlistym trójkątem z mrugającym okiem – znakiem Kościoła Uniwersalnego.

– Kaplityny, w stronę Mokin. Tam się teraz wszystkich przenosi. Podobno Rejon IX, w Sząbruku, jest o wiele lepszy, mniejszy, nad jeziorem. Tyle, że przekręty się dzieją i byle kto, ot tak sobie, miejsca nie załatwi – mówiąc to, spojrzał na Irka ze zgorszeniem i smutno pokiwał głową: – Co wyście zrobili temu światu, co wyście zrobili…

Irek nerwowo podrapał się po karku i poprawił kołnierz szlafroka.

– To nie ja! Ja nic nie robiłem!

– Te bloki, co składają się jak domki z kart i zamieniają spokojnie śpiących ludzi w przejechane pomidory, to właśnie wasze dziedzictwo, najwyraźniejszy obraz waszego dorobku.

– Chciałbym wszystko załatwić i iść sobie, panie doktorze. Co ja mam wspólnego z blokami? Stały już, kiedy dzieciakiem byłem, niezależnie od mojej woli. Boleć mnie znowu zaczyna – skłamał, teatralnie chwytając się za bok.

Tubiełło ciągle podrzucał kulkę, tym razem rozważniej i wolniej, co widać pomagało w koncentracji oraz formułowaniu myśli.

– Może pan sam do niczego się nie przyczynił, ale na pewno gorąco pan wyznawał spóźnione mody, które dotarły do nas po parunastu latach. No, no, niech pan sobie przypomni: wyzwolona miłość, różne zabawy transcendencją, kontestowanie jako forma istnienia albo też marzenie o życiu wolnego artysty przemierzającego słoneczną Amerykę, jak w balladach Dona McLeana. Dobrze mówię? We wszystko to się wgryzłem, przestudiowałem, przetrawiłem. Zawsze i wszędzie stosuję zasadę nowoczesnej medycyny: zanim podejmiesz jakiekolwiek zabiegi na chorym, musisz zejść do praprzyczyn, jeśli trzeba, nawet do genów, do kodu. A więc podobał się panu hardrock, podobali się młodzi ludzie o smukłych sylwetkach, obcisłe ubrania bez milimetra luzu między skórą a sztywną materią, dziewczyny o długich, puszystych włosach, mówiące cicho, melodyjnie i poważnie, podnoszące skupione spojrzenia zza drucianych okularów. Rozczulały pana powłóczyste gitarowe solówki, na przykład ta z Sińce l’ve Been Loving You Led Zeppelin, i czerwcowe wieczory, z ich zapachem mokrej zieleni, mgiełką nad ulicami po krótkim, szalonym deszczu. Uwierzył pan w siłę własnej młodości, ba, żyjąc w PRLu, w wolność pan uwierzył! Co tam dla was komunizm, przysłonięty luzactwem studenckich klubów, zasłodzony poezją śpiewaną! Wszyscy zaraziliście się młodością, byliście pewni, że tak już będzie zawsze, że dobry Bóg zawiesi dla was prawa biologii, tak jak bezwzględnie stosował je wobec waszych rodziców, dziadków. Oni przecież tacy niezgrabni, tacy beznadziejnie dosłowni, marnie ubrani, tacy nieporadni w zmaganiu z własnym przeznaczeniem. Rozmawiać umieliście tylko ze sobą, tamci to były żałosne figury, snujące się gdzieś w tle, ślepe, otępiałe, warte jedynie upchnięcia w zagraconym magazynie czasu przeszłego. Ale lata mijały i najtrzeźwiejsi z was zaczęli jednak dostrzegać, że ten kraj, błotnoburaczany ugór, nad którym nawet księżyc wygląda, jakby go zęby bolały, nigdy nie będzie, oględnie rzecz ujmując, wymarzoną oazą dla waszej młodości wszechogarniającej i wiecznej. Ci, co mogli, wyjechali, Co się stało z naszą klasą?, nie? Zarabiali pierwsze marki albo dolary, urządzali socjalne mieszkania, pisali, że „tu, w West Berlinie, takie te sklepy kolorowe”, odbijali sobie polskie kompleksy, kupując stosy czarnych płyt w tekturowych okładkach, codziennie rano, zaglądając do lustra, po cichu pielęgnowali dumę z odmiany losu. Mniej obrotna większość oczywiście została na miejscu i nawet jeśli potem wpadli w podziemie i konspirę, to ta niezwykła, znana do tej pory z powieści i filmów, sytuacja dodawała tylko skrzydeł ich chorobie. I tak nagle, niespodziewanie dla was samych, wylądowaliście w normalnych czasach. Zdurniali, siwiejący, rozmemłani i leniwi, zupełnie nieprzygotowani do prostych kolei życia – wysiłku, nieuchronnej śmierci najbliższych, kalkulowania i odmierzania, powolnego upływu godzin. Nadal się wam wydawało, że ktoś powinien coś wam dawać, bo przecież dzielenie się z drugim człowiekiem to cnota młodości, że przyjaciele, że gromada, że ucieczka w metafizykę albo w tradycję; wzdychanie nad ludową rzeźbą, „muzyka ziemi” to remedium na ból istnienia. Tymczasem nawet my, teraz, w Szpitalu Nieustającej Pomocy, przy tak niezwykłym postępie medycyny naszych czasów, tego bólu nie potrafimy uśmierzyć.

Wypowiadając te słowa, Tubiełło zapalał się jak zwykle, od tonu zwykłej rozmowy stopniowo przechodził do nuty patetycznej i głosu tak twardego, jakby przemawiał przed liczną publicznością, a nie tylko samotnym Irkiem, skulonym po drugiej stronie stołu. Kiedy mówił, wiercił się na siedzeniu, przechylał, podnosił i znowu siadał, wreszcie trwale przybrał pozycję stojącą, z rękami skrzyżowanymi na piersiach.

Irek mamrotał tylko:

– Ale co ja? Goja z tym?… Jaki tu związek z blokami? Niczego nie rozumiem… Nie, nie, to raczej pan doktor niczego nie rozumie. Komuna bloki stawiała, każdy się cieszył, jak mieszkanie dostawał… Niech pan spojrzy na mnie, czy ja wyglądam na takiego, któremu jeszcze się chce dyskutować o pokoleniach i o historii? Nic panu nie powiem, chciałbym do łóżka, może gorączkę mam.

– Właśnie, „każdy się cieszył”! Te domy to materialna forma waszego życia, która rozpada się, zabijając i raniąc. Musimy na to patrzeć, musimy za nią płacić. Nie wiązać ich z wami? Nie ma wymowniejszego symbolu. Świat idzie naprzód, a ten kraj z waszej przyczyny przemienia się w jeden wielki obóz przejściowy dla uciekinierów. Tyle złych rzeczy wam zawdzięczam, nawet zakląć sobie nie mogę, bo przekleństwa zrównaliście z innymi słowami i znaczą tyle, co „dom”, „szafa”, „drzewo”…Jestem kompletnie aseksualny, nigdy nie czułem żadnych fizycznych podniet – tu potoczył pełnym niesmaku wzrokiem po dolnych partiach własnej powierzchowności – bo odczarowaliście tajemnice ciała. Z oczu patrzących w mroku, z żarliwości dotyku, z harmonii westchnień oddania, szału i uwielbienia zrobiliście papkę nudną jak codzienna gazeta. I popełniliście coś jeszcze gorszego. Potworne urzeczywistnienie tego, co w was naprawdę siedziało – to wasze dzieci, materialne obrazy waszych dusz, odbite jak w zwierciadle czarnoksiężnika. Małe, wystrzyżone łby brzęczące kolczykami albo łby jak kubły, łby jak brukowce, mordy jak placki, wielkie dupy w nieforemnych majtach do kolan, obnoszone po świecie na szczeciniastych, pałąkowatych łydkach. Odruchy zamiast myślenia, szczekanie zamiast języka, bluzgi zamiast metafor, „wrzeszcz, kop, lutuj w ryj” – prosta recepta na egzystencjalne subtelności. A potem szpitale psychiatryczne pękały w szwach od nadmiaru starców: blokersów, tagerów, hiphopowców, skinów i zaczadziałych lewaków; „siary” na korytarzach, podpalanie sobie łóżek w nocy, zabójstwa w ubikacjach! Tego nigdzie na świecie nie było, ten kraj nawiedziła prawdziwa epidemia katatonii hiperkinetycznej i depresji maniakalnych, z którą my musimy walczyć. My! Dzięki wam! – ironicznie wydął wargi. – Niech pan pomyśli, ilu lekarzy, jakie środki! Mogliby robić pożyteczne rzeczy, na przykład rozwijać teorię powiększania objętości mózgu albo efektywnej przemiany materii, albo choćby zwalczać wiotczenie skóry pod oczami, a tu trzeba oprzątać milion siedemset tysięcy zgrzybiałych wariatów!