– Jeszcze nikt mi tak nie odpowiadał. Wszyscy mówią o tym, że się już znudzili życiem, rzadziej o cierpieniu, o sytuacji bez wyjścia. Jakie to ciekawe! Jesteś odosobnionym przypadkiem, żaden z autorytetów mojej dziedziny nie analizuje takiej motywacji – w podnieceniu zapomniała o oficjalnej formie „pan”. – Czy domyślasz się, co to za dziedzina? Spróbowałbyś ją nazwać?

Irek bezradnie poruszył zeschniętym językiem, nieomalże chroboczącym w ustach.

– Psychologia… śmierci?

Zaśmiała się z nutą zawodu i zgorszenia i rozpoczęła wykład. Pomyślał, że mimo podeszłego wieku i ostatecznej sytuacji w życiu na każdym kroku ugniatano go i formowano. Nie dość, że przeciągany był przez kolejne tryby i wałki jednego z urządzeń inżynierii nowego społeczeństwa, to jeszcze instruowano go z zapałem i uczono, czemu ten tryb służy, skąd się wziął i po co.

– Nie. Zajmuję się solweologią, psychologią rozstrzygnięć – zaczęła tonem, który już dobrze znał. – Jesteś jednak organicznym wytworem ubiegłego stulecia. Podchodziliście do śmierci w sposób bezwstydny, zafałszowany i obłudny! Cała wielka kultura minionych epok, Dialogi Platona, Pismo Święte, średniowieczne opowieści o rycerzach, Szekspir, baśnie ludowe uczą, że śmierć jest najzwyklejszym elementem rzeczywistości, prostym czynnikiem logicznym – zakończeniem czegoś, co rozpoczęte, zwieńczeniem jakiejś całości. Wy byliście na to ślepi i głusi. Mówiliście o niej półgębkiem, wypychaliście ze swojego otoczenia, unieważnialiście ją, wmawialiście sobie, że nie istnieje, że jest tylko miłość i młodość, i odlot, i szczęście, które czeka na każdego. Nie wierzyliście w nią i jednocześnie baliście się jej! Czy to nie symptom zbiorowego obłędu? Z martwych ludzkich ciał, zwyczajnych odpadów naturalnego cyklu przyrody, zrobiliście zabawki do straszenia, kręciliście filmy grozy, żeby się oszukiwać, że nie dotknie was ona w prawdziwym życiu. Kiedy mimo wszystko dotykała, uprawialiście naiwną mitologizację. Znosiliście ją w sztafażu żałoby i łez, jakby była wielką tragedią przytrafiającą się nagle, nieoczekiwanie, po raz pierwszy, jakby oznaczała koniec czasu, koniec życia, które jest przecież procesem zbiorowym, a ona dotyczy tylko jednostek, nigdy zbiorowości. Więc boisz się śmierci?

– Chyba jednak tak…odpowiedział cicho, zalękniony, mimo że psycholog mówiła cały czas profesjonalnie ułożonym głosem, nie zdradzającym żadnych emocji.

– Widzisz! Bo wy, ty i twoi rówieśnicy, a nawet ludzie młodsi o dziesięć, dwadzieścia lat, nie potrafiliście przyłożyć do niej kategorii filozoficznych. O ileż byliście głupsi na przykład od średniowiecza! Trudno… Boisz się bólu?

– Jak każdy…

– Nie masz czego. Fizjologicznie over – Leading jest całkowicie opracowany, to już przecież ponad dwadzieścia lat doświadczeń. Może boisz się nieznanego?

– Właśnie…

– Bzdura. Zrozum, przecież to powrót do poprzedniego stanu. Co było z tobą przed brzuchem matki, przed poczęciem? Przecież już kiedyś nie żyłeś! Dlaczego ci wszyscy przerażeni śmiercią nie uświadomią sobie tego prostego faktu? Nieżyjący dzielą się na tych, którzy już nie żyją, i tych, którzy jeszcze nie żyli. Nie znajduję specjalnej różnicy. Pewnie boisz się zapomnienia?

Nie odpowiedział, patrzył kątem oka na ekran i swoją kartę z fotografią sprzed lat.

– Pamięć, własny obraz w oczach innych całkowicie nie będą cię już dotyczyły. Czy przykładowo teraz, w tej

chwili, żałujesz, że nikt nie rozmawia o tobie na ulicy jakiegoś dalekiego, egzotycznego miasta, pod inną szerokością geograficzną? Najbliższe ci miejsca staną się tak samo obojętne i odległe. Śmierć to, ogólnie rzecz ujmując, łatwa przeszkoda do pokonania, trzeba tylko trochę nad nią pogłówkować, tak jak nad każdym problemem, z którym się człowiek styka.

Wrócił do sypialni, słaniając się i przytrzymując ściany. Konieczny spożywał kolację. Leżał na wznak, sięgał ręką do stolika, po omacku odrywał kawałki bułki, maczał je w kubku mleka i przenosił do ust, otwartych jak pyszczek ryby wyrzuconej na piasek.

Irek przysiadł koło niego na krawędzi łóżka.

– Pytałem różnych tam, przedtem, w szpitalu… Nikt mi nie powiedział albo nie chciał. Ty powinieneś… Pokaż mi, gdzie tak naprawdę jest ten piękny pokój?

Konieczny mlasnął i starł z twarzy niewidoczne okruchy.

– To takie ważne, gdzie? – A nieważne?

– Idź do Barszczuchy, ma dyżur, ona ci pokaże. Podpiszesz tylko i zaraz cię zaprowadzi – zachichotał piskliwie, jakby ktoś szorował styropianem o szkło.

– Jeśli o nim mówią, to same niestworzone głupoty. Nie chcę, żeby był dla mnie aż do tego dnia, wiesz którego, straszną bajką.

Konieczny pogrzebał w uchu.

– No, dobra. Czwarte drzwi po prawej, jak wyjrzysz na korytarz. Z numerem dwadzieścia jeden, bez żadnych napisów.

– Powiedz, ty pewnie będziesz wiedział… Taki jeden, przedtem z nim leżałem, mówił mi… To prawda, że jakieś wirtualne projekcje, tropiki, plaże, panienki? Ty pewnie będziesz wiedział… Jak to się, no… odbywa.

– A ja skąd? On może już był, ja nie – znowu zarechotał nieprzyjemnie, lśniące białością sztuczne zęby zajaśniały między sinymi wargami. Natychmiast jednak spoważniał:

– Chyba normalnie, odpowiadasz na pytania, uruchamiasz sam poszczególne etapy, w pewnym momencie jest exit i tyle, jak w grze komputerowej. Ale nie pytaj, nic nie wiem. Nie interesuj się, nie myśl. Ja sobie powiedziałem, że będę o tym myślał, dopiero gdy się zdecyduję. Możesz to w każdej chwili zrobić, proszę bardzo, mają obowiązek w ciągu piętnastu minut, nawet w środku nocy, przenieść cię do pięknego pokoju, jeśli tylko będziesz przytomny, zażądasz tego wyraźnie i potwierdzisz. Nic nie wiem… – Niepewnie przełknął ślinę i dodał ciszej: – Tylko raz podglądałem, jak przeprowadzali taką Piasecką spod dwójki, o trzeciej rano, do świtu nie wytrzymała. Pobudziła wszystkich, bo kaszlała i wymiotowała z wózka, jak ją wieźli. Widziałem, że przy wejściu jest tam przedsionek cały wyłożony kafelkami, a dalej drzwi oszklone na matowo.

Wieczorem u Irkowego wezgłowia zadźwięczały korale i zapłonęły kolorowo znajome warkoczyki doktor Gudrun. DFR – B tym razem osiadał we wszystkich zakątkach ciała nadzwyczaj płynnie i miękko, fala ciepłej słodyczy pewnie wypełniała wiadome już sobie koryta i rozlewiska. Od strony zeschniętego żołądka podniósł się co prawda gejzer mdłości, ale zaraz opadł w połowie drogi do przełyku, przynosząc nieoczekiwaną błogość i odprężenie.

– Zdobyłem się, no i jestem tutaj, ale wciąż tak mi trudno dojść do zupełnego przekonania – wyznał ośmielony. – Niech pani powie mi choć jedno słowo, tyle nadziei mi pani dała, może nawet w całym życiu nikt mnie tak nie uszczęśliwił…

– Och, nie jestem pewna, czy jakiekolwiek słowo coś tutaj rozwiąże. Jestem dolorogiem, moje kompetencje kończą się na bólu.

– Dzięki pani czuję się czasem całkiem zdrowy, chce mi się żyć, myśleć normalnie i wtedy już wcale nie mam ochoty… wcale się nie skłaniam… nie wiem, czy mi wolno. A wręcz przeciwnie, jakiś straszny żal mnie zaczyna gnębić, patrzę w lustro, spluwam z obrzydzeniem, ale jednak ten żal ciągle jest, uwiera, gryzie. Żeby się w pełni, całym sercem zdecydować na przeprowadzenie, trzeba wpierw zabić to, czego najbardziej się w życiu wstydzimy, miłość do samego siebie. Widzi pani – ja chyba nie potrafię.

– Jestem dolorogiem, nie uważam jednak, żeby tego rodzaju dylematy miały na ciebie najkorzystniejszy wpływ. Nie są zresztą prawdziwe. Cały czas przecież postępujesz w imię miłości… własnej. Z drugiej strony jednak… – tu cień uśmiechu przemknął przez równo ułożone wargi, niestrudzenie formułujące okrągłe zdania: – Z drugiej strony to interesujące, że ludzie w twoim wieku mogą mieć jeszcze takie kłopoty z samymi sobą.

Mgła opadała na szyby jak świecąca kasza manna. Było już prawie widno, przez firankę ciężką od nikotynowego kwasu prześwitywały domy z drugiej strony ulicy, odstępujące ciemności rozdrapywał neon nieczynnej kawiarni