Wewnątrz zalegała głęboka cisza. Może ze względu na wieczorną porę albo panujące tu zwyczaje nie emitowano terapeutycznej muzyki, nie drażniły też nosa szpitalne odory.

Rozglądał się, podniecony, ale nie dostrzegł niczego ciekawego, poza tym, że oddział wyglądał na o wiele bar

dziej zadbany niż inne. Korytarz, zakończony wielkim oknem i galeryjką ze skórzanymi fotelami, kilkoro zamkniętych drzwi po obu stronach, wylot klatki schodowej – to wszystko. Miejscami wzorzysta wykładzina zamiast bezdusznej posadzki, reprodukcje na ścianach, futryny z imitacji ciemnego drewna nadawały nawet posmaku szczególnej elegancji, przypominającej skrzyżowanie wystroju hotelowej części ośrodka kurs O-L konferencyjnego i sali recepcyjnej pałacu ślubów z końca minionego stulecia.

– Jest bardzo dobrze, już pan widzi, że jest bardzo dobrze – uspokajał na wszelki wypadek Wszechwłoga. – Niechby pan zobaczył Psychiatryczny Zakład Opieki Socjalnej na Zielonej Górce albo ten drugi pod Kieźlinami. W dzień trzymają ich w wielkich salach, wyłożonych sztucznym kauczukiem, można sobie popatrzeć z góry, poobserwować reakcje. Wygląda to jak kolonia wściekłych mrówek. Ileż oni mają energii mimo tych siedemdziesiątek na karku! Wszyscy – kobiety, faceci – bez przerwy biegają, kopią się po tyłkach, podstawiają sobie nogi, piszczą, gdaczą, kłapią szczękami. Niektórzy pędzą na oślep, przewracają innych, ryczą jak stare samochody bez tłumików i kręcą rękami, udają, że niby kierownicą. Potem z całym impetem tłuką o ścianę, i jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, aż zwalają się zamroczeni. Żadne leki nie skutkują, tradycyjną naukę psychiatrii można sobie, jak to mówią, o kant sempiterny potłuc. Niestety, są niepoczytalni i tu, gdzie my teraz jesteśmy, nigdy nie trafią! Co parę godzin puszczają im techno, podobno dla kompensacji, profesor Ostermeier tak wymyślił. Wtedy wyją, tupią albo skaczą, jakby chcieli się oderwać od ziemi. Żeby pan zobaczył te pomarszczone golenie w locie! Efekt jest jednak odwrotny. Pobudzenie wzrasta do tego stopnia, że zaczynają spółkować, na podłodze, po kątach, gdzie się da. I niech pan sobie wyobrazi, większość nie ma z tym żadnych fizjologicznych problemów! A może niech pan sobie lepiej nie wyobraża, ten widok nie należy do najsmakowitszych.

– Boli mnie – zajęczał Irek dla szpanu. Wszechwłoga obiecał, że zaraz przyjedzie doktor

Gudrun i również tu, na Over Leadingu, będzie mu regularnie aplikować lekarstwo, jak długo sobie tego zażyczy. Pozwolił też wstać z wózka. Razem weszli do pokoju rejestracji.

Potężnej, studwudziestokilogramowej siostrze o nieproporcjonalnie małej głowie, z gołą czaszką cieniowaną na różowo, musiał znowu odpowiadać na pytania o wiek, płeć, przebyte choroby, życiorys. Procesor zapisywał jego słowa, a ona porównywała dane z tymi, które niedawno podawał do dokumentacji medycznej.

– Terminalny? – upewniała się półgłosem, zerkając pytająco na lekarza.

Wszechwłoga potwierdził skrzywieniem ust. – Jesteś przyjęty. Teraz powinieneś oddać modem – zażądała na koniec.

Irek cofnął się zaskoczony.

– Przecież to… niezgodne z prawem.

– Zależy z jakim. Z naszym zgodne, to wymóg. Chcąc nie chcąc, położył modem na biurku i szybko

cofnął rękę. Zaraz też delikatnie wepchnięto go do przebieralni z szafami w ścianach, gdzie musiał zdjąć ubranie, włożyć cytrynowożółtą piżamę, a na nią czerwony szlafrok.

– No, umundurowany! – orzekła siostra. – Teraz wygląda jak człowiek, jak wszyscy nasi.

Następnie zaprowadziła go do jednego z pomieszczeń po prawej stronie korytarza i cicho zamknęła za nim drzwi z napisem „Sypialnia nr 9”. Pokoje na Over – Leadingu nie przypominały szpitalnych sal. Miały nieco przyciemnione szyby, lustrzane od zewnątrz, jak nakazywała budowlana moda sprzed kilku dziesiątek lat, ale w każdym wisiały także zasłony malinowej barwy i prawdziwe firanki. Wszystkie były dwuosobowe, łóżka drewniane, szerokie, stały daleko od siebie, oddzielone dywanem, szafkami nocnymi, niskim stolikiem. Dotknął ściany- pokrywała ją tapeta o drobnym wzorku, na honorowym miejscu wisiało Babie lato Chełmońskiego. Klimatyzacja działała bezgłośnie, chłodne, dobre powietrze przesycał delikatny zapach lasu, może nawet nie sztuczny, może czerpany z okolicy.

Tymczasem z białego kokonu kołdry zwiniętego na łóżku bliżej okna wysunęła się łysa głowa, płaska i podłużna jak wielka śliwka.

Głowa łypnęła podejrzliwie wilgotnym spojrzeniem i zapytała:

– Też?

– Też potwierdził.

Właściciel głowy, mały, wysuszony człowieczek, podobny do kilku patyków związanych w pęk, wygrzebał się z pościeli, pojękując, usiadł i wyciągnął rękę:

– Konieczny jestem.

Obrzucał przy tym badawczym wzrokiem równie mizerną aparycję Irka, penetrował brzuch, odmierzał klatkę piersiową, nieomal wdzierał się pod pancerz czaszki. Po dłuższej chwili porozumiewawczo skinął brodą i znowu spytał:

– Co?

– Wiadomo – Irek przygryzł usta. – A tobie?

– Żółtaczka jąder podstawy mózgu i methemoglobinemia – wyrecytował Konieczny.

Zaraz także zeskoczył z łóżka, kocim krokiem, na palcach podbiegł do drzwi i ostrożnie wyjrzał przez szparę.

– Barszczucha cię przyprowadziła? – odwrócił się do Irka. – Chodź tu, se zobacz wszystkie aniołki stróże. Cała trójca w komplecie: Majami, Barszczucha, Środa Popielcowa!

Naprzeciw ulokowano dyżurkę pielęgniarek. Wchodziły akurat do środka, głośno rozmawiając na korytarzu. Siostra od rejestracji, zwana Barszczucha, śmiejąca się piskliwie, rubaszna i niezdarna w ruchach, Majami, filigranowa, beatlesowska blondynka z buzią jak poziomka i Środa Popielcowa, której obły korpus o nieczytelnej geometrii oraz ściągnięta, zgryziona twarz wyglądały jak zrobione z jednej bryły soli.

Irek nie zdążył ani dobrze się rozejrzeć, ani choć przez moment odpocząć pod świeżym i miękkim kocem, bo prawie natychmiast włączył się niewidoczny głośnik i wezwano go do psychologa. Konieczny kiwnął tylko, że to normalne.

W hallu spotkał dziwne indywiduum, mające na sobie nie przepisową piżamę, ale podwinięte spodnie od dresów. Pożółkły jak zabytkowy dokument, wychudzony do granic możliwości osobnik, którego ciało od razu skojarzyło się Irkowi ze szczerbatym grzebieniem, usiłował biegać w tę i z powrotem, wysoko unosząc kolana, co kilka kroków przystawał, robił przysiady, skłony i wymachy ramion. Przymierzył się także do wykonania gwiazdy na rękach, ale zrezygnował. Kiedy zauważył, że wzbudza zainteresowanie,

spojrzał na kibica z wyższością, wytarł ręcznikiem niewidoczny pot i sprężystymi krokami odszedł do jednego z pokojów.

Psycholog nazywała się Kinga Wiłun. Przyjmowała w gabinecie urządzonym również na sposób nieoficjalny i domowy, choć nastrój psuł zamontowany w kącie szpitalny terminal, taki sam jak u Wszechwłogi. Miała orzechowe oczy i długi koński ogon. Włosy świeciły barwami widma słonecznego – czerwień przechodziła w pomarańczowy, ten z kolei w żółć, żółć w zieleń, błękit, fiolet. Irek nie słuchał, co do niego mówiła, ale siedząc naprzeciw, obserwował przepływające fale kolorów. Fiolet z prosto przyciętej grzywki przesuwał się do tyłu, na środek głowy, ustępując miejsca nad czołem błękitowi, potem fioletowo świecił węzeł grubej wstążki, splatającej włosy, widoczny, gdy jej właścicielka nachylała się nad ekranem z danymi, wreszcie fioletowa strefa zjeżdżała na sam koniec ogona, a grzywka była już pomarańczowa, potem żółta, niebieska i tak w kółko.

– Boi się pan? – zaatakowała od razu.

– Sam nie wiem… Wszystko mi jedno – usiłował odpowiadać bez emocji, zgodnie z tym, co naprawdę myślał.

– Nie musi się pan bać.

– Ale mnie naprawdę wszystko jedno.

– Czemu pan wybrał O-L? Czy mógłby pan uzasadnić krótko, jednym, no, dwoma zdaniami bez zastanowienia?

– Chciałem być pewny, co ze mną będzie, i przez to lepiej się poczuć.

Psycholog poruszyła się na krześle, orzechowe oczy błysnęły zainteresowaniem.