Изменить стиль страницы

Olaf Nilsen zajrzał w oczy Pittowi i nic nie mówiąc, mocno ścisnął mu obie ręce.

Siedząc później w jakiejś nocnej restauracji, z błaznującym na estradzie Murzynem, wystrojonym w biały frak i cylinder, kapitan, pogrążony w myślach, nagle zapytał towarzysza:

– Jak to tylko będzie, kapitanie Siwir, z tymi kopalniami złota? My, marynarze, znamy się na maszynie okrętowej, na żaglach, talach, trosach i masztach, lecz o kopalniach pojęcia zielonego nie mamy.

– Posiadamy zdrowe ręce, spryt i wolę – odparł, pociągając czerwone wino, Pitt. – A co do wiedzy i wprawy, to mamy od tego inżyniera Rynkę, tego Polaka. Jest to człowiek pomysłowy, wykształcony w swoim fachu i rozumiejący znaczenie naszego planu. Rozmawiałem z nim i jestem o wszystko spokojny, kapitanie. Odrzućcie więc wszystkie smutne myśli i troski i postarajcie się śmiać z tego idiotycznego Murzyna, który bawi białą publiczność, tak znienawidzoną" przez siebie. Za wasze zdrowie, Olafie Nilsen!

– Na pomyślność naszą, Pitt Hardful! – odpowiedział Norweg, trącając się kieliszkiem. Dopiero nazajutrz późno wieczorem powrócili kapitanowie na „Witezia". Spotkał ich

zafrasowany Mikołaj Skalny.

– Co się stało? – zapytał kapitan.

– Zaczęli przybywać ci… co to mają podawać hasło „Numer 13" – meldował mechanik.

– Aha! – zawołał Pitt z głośnym śmiechem. – Cóż? Piękne ptaszki z pewnością, bo naszemu mechanikowi aż twarz się wyciągnęła.

– Włóczyłem się, kapitanie Siwir, po różnych legowiskach, lecz nigdzie takich podejrzanych drabów nie spotykałem! – mówił przerażonym głosem Skalny. – Gdy taki ananas patrzy na człeka, to temu pugilares, zegarek, ostatnie penny z kieszeni same wyłażą i lecą ku takiemu opryszkowi! Nie śmiałem zostawić ich na wolności, więc wszystkich wpakowałem do rumu na sztabie i zamknąłem.

– Ci panowie się nie obrażą! – zaśmiał się Pitt. – Naturalnie – tylko w tym wypadku, jeżeli daliście im co do zjedzenia, mechaniku?

– Kapitanie! Jak oni jedzą! – zawołał chwytając się za głowę Skalny. – Wpakowali w siebie po trzy pełne marynarskie porcje!

– Wygłodzili się widocznie – objaśnił, chytrze patrząc na Nilsena, Pitt. – Musieli odbyć daleką podróż… No ale prowadźcie ich do biesiadni, tylko po jednemu! Pamiętając uprzedzać wszystkie warugi, żeby puszczano przybywających z hasłem!

– Rozkaz wydany – odparł Skalny i poszedł spełnić polecenie Pitta.

Wkrótce do biesiadni wszedł mechanik, a za nim mały, pękaty, zupełnie łysy człowiek o czerwonej, pucołowatej twarzy, zadartym nosku i o żałosnym wyrazie oczu i ust. Wystąpił na środek kajuty i rozkrzyżowawszy ręce, złożył elegancki ukłon, po którym zbyt szczelnie opinająca jego okrągłą figurkę szara w kratki marynarka utworzyła nad nim coś na kształt chomąta, a jedna nogawka wąskich spodenek zadarła się aż do kolana, odkrywając czerwoną, kosmatą łydkę.

Po ukłonie wyprostował się z godnością i wymachując rękoma, zaczął szybko trajkotać jakąś dziwaczną mieszaniną różnych języków.

– Może pan zechce wybrać jeden z języków dla rozmowy z nami? – zaproponował mu poważnym głosem Pitt. – Prędzej dojdziemy do porozumienia.

Mały, zabawny człowieczek zaczął mówić po francusku.

– Mam zaszczyt przedstawić się… Mateusz Binjean, znany więcej pod przezwiskiem. „Kula Bilardowa". Słynny w swoim czasie artysta cyrkowy…

– Klown? – wstawił Pitt.

– Komik-bouffe – poprawił artysta. – Przysłał mnie tu mój przyjaciel, Julio Miguel -„Rudy Szczur"… Jaka robota, jakie warunki, gdzie, kiedy?

Pytania posypały się, jak orzechy z dziurawej torby.

– Hola, hola, mój panie! – zawołał Pitt. – Nie tak gwałtownie! O wszystkim pan się dowie, gdy się zbierze cały komplet. Tymczasem może pan sobie jeść, spać, trochę pić, palić fajeczkę i nie wychodzić na brzeg. Zresztą, jak mi się wydaje, Londyn pana nie bardzo pociąga?

– Istotnie… – mruknął Kula Bilardowa. – Miasto rozległe i piękne, nie ma co mówić, lecz wprost kroku stąpić nie można, żeby się nie otrzeć o policjanta! I to takie duże, mocne chłopy, a oczami „kręcą jak dzikie bestie!

– Wspaniale! – przytaknął Pitt Hardful. – Czy Miguel też już przybył?

– Niestety nie! – odpowiedział z eleganckim uśmiechem komik-bouffe. – Interesy zatrzymały go na kilka dni… Lecz postara się, bardzo się postara przybyć na czas, dżentelmeni!

– Czy znowu się wsypał?-spytał Pitt.

– Drobnostka! Jeden rok… – podnosząc ramiona mruknął Kula Bilardowa. -Właśnie wychodziłem już z czasowego i przypadkowego lokalu, gdy Julio przeczytał wezwanie kapitana Pitta Hardful i posłał mnie do panów. Rudy Szczur prosił, abym powiedział, że „poleci" wkrótce, bo zostaje mu jeszcze siedem miesięcy…

– Poleci? – powtórzył Pitt. – Mogą go przy tym locie złapać lub zabić…

– Rudy Szczur, zacny obywatel Julio Miguel prosił, by czekać na niego jeszcze tydzień. Jeżeli nie stawi się w tym terminie, to znaczy, że…

Powiedziawszy to, mały człowieczek głodno mlasnął językiem i skosił oczy tak, że źrenice zniknęły mu zupełnie.

– Może pan teraz iść i wypoczywać! – rzekł Pitt.

– Panowie! – uroczystym głosem rzekł Kula Bilardowa i złożył ponownie ceremonialny, dworski ukłon, po którym marynarka i nogawica wąskich spodenek powróciły na właściwe miejsce. Jednocześnie obrócił się na pięcie, a na łysą głowę ż hałasem wbił nie wiadomo gdzie przedtem ukrywany, wygnieciony szary melonik z brakującym kawałkiem ronda.

– Mechaniku, dawajcie resztę, bo jeżeli każdy z nich tyle gada, to do jutra nie skończymy – powiedział Nilsen, zapalając fajkę i wybuchając nagłym śmiechem. – Wyobrażam sobie, jak ta Kula Bilardowa będzie się toczyła po pokładzie „Witezia", gdy porządna dmą urządzi nam kładź na bakier i sztybor!…

Ponury zwykle Norweg zanosił się od śmiechu, aż łzy wystąpiły mu w oczach.

Mikołaj Skalny wprowadził czterech nowych gości. Na przedzie stal olbrzymi, suchy, ze splotów i guzów mięśni, żył, blizn, piegów i tatuowanych znaków zlepiony drab w łachmanach, przez które wyglądała pasiasta marynarska koszulka. Na głowie miał słomkowy kapelusz z czerwoną.-wstążką.

– Hej, hej! – warknął Nilsen, patrząc na niego uważnie. – Obciągnij fajkę, chłopie! Wara kapelusz! Cóż to, nie wiesz, że do biesiadni wchodzi się z odkrytą głową? Przecież byłeś majtkiem, nie! – palaczem. Te znaki to ci w Sajgonie nakłuli? Z kim pływałeś, przyjacielu?

– Pływało się… różnie – niechętnie zdejmując kapelusz, mruknął olbrzym. – I na szkutach, i na handlowych pudłach… i pięć lat… na galerach…

– Jak się nazywacie? – spytał Pitt.

– Miałem piętnaście nazwisk… – burknął niezadowolonym głosem. – Wolę, gdy mnie nazywają „Falkonetem". Przysłał mnie Miguel… mój znajomy i dawny sąsiad.

Za Falkonetem jeden po drugim przewinęli się przed kapitanami bardzo różni ludzie.

„Puchacz" – o okrągłych, nieruchomych oczach i haczykowatym nosie nad małymi, niemal dziecinnymi usteczkami; piękny młodzieniec przezwiskiem „Bezimienny" – o drapieżnej, orlej twarzy i o kurczących się jak szpony orle palcach; nareszcie trzeci -wyrostek, liczący może czternaście lub piętnaście lat, zwinny jak wąż, o biegających oczach i ostrym spojrzeniu.

– Za młody jesteś, chłopcze, dla nas! – zauważył Nilsen.

– Jutro już będę starszy! – odpowiedział chłopak wyzywająco. – Ten brak to się sam naprawia…

– Nie wytrzymasz ciężkiej pracy… – zaczął kapitan.

– To znaczy, że mogę kopytka przeciągnąć? – spytał chłopiec.

– Mniej więcej! – uśmiechnął się Pitt.

– Czy szanowni panowie obawiacie się, że im łez nie starczy na opłakiwanie Jacka Lark?

– Podoba mi się ten pyskaty żółtodziób! – zawołał ze śmiechem Nilsen. – Poszlę go do kambuzy na pomoc kukowi.

– Ciepłe i dobre miejsce! – zauważył rezolutnie Lark. – Dziękuję, kapitanie! Codziennie przybywało po dwóch lub trzech przelotnych ptaków, nigdzie nie wijących

gniazd. Zwykle zjawiali się o zmroku, gdy z brzegu najbardziej przenikliwe oko policjanta nie odróżniłoby w płynącej łodzi obszarpanego włóczęgi od wysoce dystyngowanego lorda. Przywoziły ich do burty „Witezia" czółna rybackie lub wywrotne, zakopcone łódki z nieznanymi wioślarzami, odpływającymi pośpiesznie w stronę dalekich przedmieść miasta olbrzyma.