Изменить стиль страницы

Minął tydzień… Julian Miguel nie stawił się dotąd. Bez niego Pitt obawiał się zabierać na daleką i niebezpieczną wyprawę to zbiorowisko ludzi, którzy przeszli piekło życiowe, a skąd nie zawsze zdołali unieść resztki ludzkich uczuć i zrozumienie obowiązku.

Pitt Hardful chodził po mostku bardzo zafrasowany. Plan obmyślony przez niego miał się rozbić o tę przeszkodę?

Nagle za burtą rozległ się cichy plusk wody i jakiś głos krzyknął z ciemności:

– Czy ten statek nosi nazwę „Witeź"?

– Tak jest! – odkrzyknął Pitt, przechylając się przez burtę. – Kto pyta?

Z czarnej wody wystawała ledwie dostrzegalna w mroku głowa pływającego człowieka. Pilt dojrzał bielejącą na czarnej burcie rękę, trzymającą się nierówności tarcic.

– Hasło „Numer 13"… – odezwał się człowiek z wody. – Rzućcie no mi jakąś linę, bo diablo zimno, skostniałem, a właśnie tu, przy burcie „Witezia" głupio bym się czuł, gdybym utonął…

Rzucono drabinkę i na pokład wygramolił się ociekający wodą, drżący i szczękający zębami człowiek. Pitt podbiegł do niego i zajrzał mu w twarz.

– Chwała Bogu! – krzyknął radośnie. – Julian Miguel!… Hej tam, ludzie z warugi, przynieście biegiem dżinu! Bosmanie, zabrać tego chłopca do kasztelu i dać mu suche ubranie.

W pół godziny później przy stole w biesiadni siedział ogrzany, wysuszony i mocno podchmielony Rudy Szczur.

– Jestem… Jestem nareszcie, panie… Hardful – mówił Miguel. – Słowo się rzekło, i oto spotkaliśmy się. Nie mogłem wcześniej… bo strasznie głupi zwyczaj robienia takich grubych krat… Trzy piły złamałem, nim udało mi się przeciąć sztaby… Namozoliłem się, ale za to później wszystko poszło jak z płatka! Na moje szczęście w ulu wybuchnął pożar… Popłoch… Popłoch, zgiełk, tłok, gwałt… Wjeżdża straż ogniowa, biegnie tłum, a Rudy Szczur myk, myk! Ulica…przechodnie… powozy… stacja kolejowa… puste wagony węglowe… Wziąłem bilet z powietrznej kasy, zapłaciłem marzeniami i – po trzech dniach w Londynie… Tylko raz przesiadałem się… z pociągu do magazynów węgla na statku… Oto jestem nareszcie… Słowo się rzekło!

– Macie słuszność, Miguelu, słowo się rzekło! – uśmiechnął się Pitt.- Powiedziałem wam wtedy przy bramie więziennej, że wyprowadzę was na „drogę uczciwego życia" – no i wyprowadzę, jeżeli zechcecie!

– Ja bardzo chciałem tego, lecz diablo niewyraźna ta droga! Ciągle jakieś skrzyżowania, co chwila trafiałem na boczne ścieżki, nie brukowane, nie asfaltowane, aż znowu wpadłem na taką, co prościuteńko biegła do ula… Czy który z moich chłopców przybył?

Gdy Miguel dowiedział się o znajdujących się już na pokładzie „Witezia" towarzyszach, gwizdnął i zatarł ręce.

– No, kapitanie Hardful, teraz to macie bandę! Diabłu rogatemu do oczu skakać potrafią, w ogniu piekielnym zatańczą fokstrota! Możecie z nami płynąć na podbój Grecji,.portugalii i Chin, odkrywać nową Amerykę lub wozić kontrabandę! Co? Pewno tym procederem zajmujecie się?

– Jutro o wszystkim dowiecie się, Miguelu! – rzekł Pitt wstając. – A tymczasem idźcie spać, jutro pogadamy!

– Spać, to spać! – zgodził się Miguel. – Bo też należy mi się porządne spanie! Dziwna rzecz, że w pociągach, którymi jechałem, nie było sypialnych wagonów… tylko brudne węglarki… Świństwo! Tak się obchodzi państwo ze swymi obywatelami!;… Oburzające!!! Dobrej nocy, kapitanie Nilsen! Dobrej nocy, kapitanie… Hardful! Hasło „Numer 13"-ho, ho!

Rudy Szczur wyszedł, mocno chwiejąc się i podśpiewując.

– Teraz wszystko będzie w porządku! – zauważył radosnym głosem Pitt, ściskając rękę Nilsena.

– Aliright!-odparł sennym głosem kapitan.-Ale co banda, to banda! Istotnie musimy czym prędzej wyjść na morze, bo inaczej wszystkie rządy świata mogą się u nas upomnieć o swoich zbiegłych aresztantów…

– Powrócą za rok innymi ludźmi – szepnął Pitt – lub nie powrócą nigdy…

Nazajutrz po rozmowie z Julianem Miguelem banda przybyła z różnych końców Europy zebrała się dokoła kapitańskiego mostku, gdzie stali Nilsen i Pitt.

Pitt Hardful przemawiał do tych ludzi bezdomnych, ściganych, pozbawionych najprostszych ludzkich praw, objaśniając to, czego od nich żąda kapitan „Witezia" i co za to daje, nawołując ich do zmiany życia i do zdobycia szacunku i miejsca wśród społeczeństwa. Mowa Pitta wywarła głębokie wrażenie, gdyż była prosta, zrozumiała i szczera; każde słowo było przemyślane przez niego w dniach poniżenia i poprzez noce męki duchowej za kratami więzienia, a później na wolności, gdy zrodziło się i potężniało niezłomne postanowienie wejścia na prawą drogę.

Banda długo się nie rozchodziła i stała milcząca, zamyśloną. Pitt znał dusze mieszkańców ponurych worków z kamienia – i umiał przemawiać do ich serc i mózgów.

– Idziemy! Idziemy! – rozległy się głosy i w powietrzu zamigotało trzydzieści podniesionych na znak zgody rąk; było ich nawet trzydzieści jedna, bo Kula Bilardowa w uniesieniu podniósł dwie.

– Dżentelmeni! – zawołał dawny komik cyrkowy. – A ja wam powiadam, że gdy powrócę z owej Północy z kieszeniami wypchanymi złotem i uczciwością, sprawię sobie czarny garnitur i błyszczący jak lustro cylinder. Przykleję go sobie do łysiny najtrwalszym klejem, żeby przed nikim nie uchylać kapelusza. Taki będę dumny!

Ludzie rozchodzili się, dążąc do biesiadni,- gdzie kapitan Nilsen wręczał każdemu książeczki akordowe, a później – do rumu, aby otrzymać od Elzy Tornwalsen ubranie i buty.

Gdy wczorajsi włóczęgowie, przebrani i ogoleni, wyszli na pokład już jako majtkowie, z luki prowadzącej do kambuzy zaleciał zapach gotującej się strawy.

– Baranina z cebulą i pieprzem… – mruknął Falkonet, wciągając nosem aromat smażonego mięsa.

– Potrawka wołowa z jarzynkami, ziemniakami i koperkiem! – pisnął Puchacz, mlaszcząc drobnymi wargami.

– Słonina z bobem – poprawił zjadliwym głosem piękny, drapieżny Bezimienny.

– Zjem i baraninę, i potrawkę, i słoninę z pieprzem i bobem oraz bez pieprzu i bez bobu! -zawołał Rudy Szczur.

– Zgadzam się z waszym zdaniem, szanowny hidalgo – rzeki poważnym głosem Kula Bilardowa – z małą jednak poprawką, a mianowicie aby wszystko było w obfitości, w wielkiej obfitości!

– Załoga na rufę! – rozległa się komenda z mostku. Nowi majtkowie pobiegli i stanęli w szeregach.

– Do tylnego kasztelu – na strawę! -doszła nowa komenda i bosmański gwizdek.

– Biegiem, biegiem – komenderował Kula Bilardowa – bo wystygnie, bo wystygnie!

Po obiedzie „Witeź" wyciągnął kotwicę, wywiesił ustawową flagę sygnałową i ryknąwszy przeciągle, popłynął Tamizą, szybko sunąc z prądem kil morzu. Na mostku stał Pitt Hardful, zamyślony głęboko. Na dole tuż przy szpardeku rozległ się nagle głos Juliana Miguela:

– Widzisz, mały Lark, wychodzimy na drogę uczciwego życia. Uważaj! Droga ta jest najprostsza, zbłądzić na niej nie można, gdyż ma tylko jedno skrzyżowanie. W poziomym kierunku – do celu, w pionowym – na dno oceanu. Obydwa kierunki są dobre, bo wyraźne i jasne jak Boży dzień!

– Ja wolę poziomy kierunek! – zaśmiał się chłopak.

– No, i ja też! – zgodził się Miguel.